[ Pobierz całość w formacie PDF ]

skuczało, a drzwiami wciskał się wiatr...
O północy pod oknami pojawiły się światła. Odłożyłem pióro i niewiarygodne stało się faktem. Wyszedłem
przed budynek i ujrzałem wieśniaków, którzy na saniach i z pługiem przekopali się do mnie z drugiej strony,
paru tych zmizerowanych, znękanych miejscowych, którzy wysiadywali w gospodzie i raz zastrzelili mi
wilczura, bo tak się za mną stęsknili, a teraz z pługiem i na saniach przedarli się do mnie... Zaprosiłem ich do
środka, do mojego gospodarstwa. Przyglądali mi się, a ja domyśliłem się, co ich tak dziwi.  Skąd to masz?
Kto ci to dał? Dla-czegoś się tak wystroił?  Siadajcie, panowie  powiedziałem  teraz wy jesteście
moimi gośćmi, kiedyś byłem kelnerem.  Najwyrazniej bali się mnie i jakby żałowali swego przyjazdu... A
ta szarfa, ten order, co to takiego?  To dostałem ileś tam lat temu  mówię  bo ja jestem tym, który
obsługiwał abisyńskiego cesarza...  A kogo teraz obsługujesz?  spytali lękliwie.  Oto, jak widzicie, są
moi goście.  Wskazałem na konika i kozę, te jednak już odeszły od stołu i na znak, że chcą wyjść, trykały
w drzwi. Otworzyłem i jedno za drugim przez sień poszły do swojej obórki. Ale frak, połyskujący order i
niebieska szarfa odstraszyły wieśniaków, bo nawet nie usiedli, tylko złożyli świąteczne życzenia, a potem
zaprosili mnie na obiad w drugi dzień świąt. I poszli sobie, widziałem ich plecy w lustrach, a kiedy światła i
latarnie w szybach oddaliły się, ucichły dzwoneczki i zanikło posapywanie śnieżnego pługu, stałem przed
lustrem popatrując na siebie i im dłużej patrzyłem, tym większy ogarniał mnie lęk; miałem wrażenie, że
jestem u kogoś obcego, kogoś, kto zwariował... Chuchnąłem na chłodne szkło tak, aż pocałowałem siebie
samego, a potem odzianym we frak łokciem oczyszczałem się z mgiełki, aż wreszcie znowu stałem w lustrze
z płonącą lampą niczym z kieliszkiem wzniesionym do toastu. Drzwi za mną cicho się otworzyły,
zdrętwiałem... Wszedł konik, za nim koza, kotka wskoczyła na blat szynkwasu przy piecu, a ja się
ucieszyłem, że wieśniacy do mnie się przedarli, że do mnie przyszli i że się mnie zlękli, bo jestem na pewno
rzadki okaz, ponieważ naprawdę jestem uczniem pana obera Skowronka, który obsługiwał angielskiego
króla, a ja miałem zaszczyt obsługiwać abisyńskiego cesarza, który na zawsze mnie wyróżnił dając mi order,
a ten order dał mi siłę do opisania czytelnikom tej historii, jak to niewiarygodne stało się faktem...
Wystarczy wam? Tak, ale teraz to już naprawdę kończę.
* * *
Teksty te były pisane w ostrym letnim słońcu, które tak nagrzewało maszynę, że parę razy na minutę
zacinała się i jąkała. Nie mogąc patrzeć na jaskrawobiałe kartki papieru, nie miałem kontroli nad tym, co
napisałem, zatem pisałem w powodzi świateł metodą automatyczną. Słoneczne promienie oślepiały mnie tak,
że widziałem jedynie kontury skrzącej się maszyny, metalowy dach zaś był przez kilka godzin tak rozgrzany,
że zapisane strony zwijały się pod wpływem gorąca w ruloniki. A ponieważ wydarzenia począwszy od
minionego roku gonią jedno za drugim, tak że nawet nie miałem czasu odnotować śmierci matki, więc owe
wydarzenia zmuszają mnie, bym pozostawił tekst w pierwotnym kształcie i wierzył, że kiedyś będę miał czas
i odwagę, aby raz czy drugi przekopać się przez ten tekst i osiągnąć pewną klasyczność lub też, pod
wpływem chwili i zakładając, że mógłbym oszczędzić tę pierwotną spontaniczność obrazów, wziąć po
prostu nożyczki i wyciąć te obrazy, które z perspektywy czasu zachowają jeszcze świeżość. A gdyby brakło
mnie już na świecie, niech zrobi to któryś z moich przyjaciół. Niech z tego wykroi małą nowelkę albo
większe opowiadanie. Tak.
66
PS.
Pisząc owego letniego miesiąca byłem pod wrażeniem  sztucznego wspomnienia Salvadora Dali oraz
Freudowskiego  stłumionego przeżycia znajdującego ujście w mowie .
Kiedy jeszcze byłem kelnerem, kochałem wszystkie te portierki, stróży i palaczy centralnego ogrzewania,
którzy przynajmniej raz na dzień wybiegali przed kamienicę, zadzierali, o tak, głowę i z wąwozu praskich
ulic patrzyli na pas nieba, obłoki, zgadując według przyrody, a nie zegara, która to może być godzina. A
niewiarygodne, które stawało się faktem, nie opuściło mnie, wierzyłem w to niewiarygodne, w te
zaskakujące niespodzianki, w te osłupienia. To była moja gwiazda, która towarzyszyła memu życiu chyba [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • oralb.xlx.pl