[ Pobierz całość w formacie PDF ]
August przewąchał, co się święci. Wyprawił więc wybraną do Tykocina i sam ruszył
w ślad za nią. Na podwórze zamkowe zajechał powóz dziwnego rozmiaru i kształtu.
Miał dziesięć kroków długości, a zaprzężony był w szesnaście koni. Jego
zawieszone na pasach pudło mogło pomieścić dziesięć albo piętnaście osób.
Wehikół ten wykonali rzemieślnicy krakowscy. Do Warszawy dotarł Wisłą. Dworzanie
umieścili w wozie łoże monarsze, złożyli w nim Zygmunta Augusta. Jedni ulokowali
się wokół, inni dosiedli koni. Podobna do konduktu kawalkada z wolna ruszyła.
Było to 23 czerwca 1572 roku. 7 lipca król zmarł w Knyszynie. Audził się
widocznie aż do końca. Giżankę z Tykocina zabrał, w ostatnich dniach życia
obdarzył ją ponownie, tym razem trzynastoma tysiącami dukatów, nie licząc danych
w dożywocie majątków ziemskich. Nie powstrzymało to jej od uczestnictwa w
obrzydliwym rabunku mienia królewskiego, rozpoczętym, zanim jeszcze ciało
ostygło. Tak więc Zygmunt August zeszedł ze świata, do ostatniej chwili
troszcząc się o potomka, o następcę. Słyszeliśmy dopiero co głos świadka:
ożeniłby się z żebraczką, gdyby mu dała syna. Nie chciał zostawić po sobie
opustoszałego tronu. Był to tak dziwny rodzaj troski, że naprawdę warto
przyjrzeć mu się bliżej, próbując coś pojąć. Zygmunt August troszczył się o
własną krew, o własny ród, więc o siebie samego także, lecz nie o państwo jako
byt samoistny. W przeciwnym razie nie zostawiłby po sobie politycznej próżni,
coś by rozporządził, przynajmniej wyznaczyłby kogoś do pilnowania i prowadzenia
spraw najbardziej palących. Nic z tego wszystkiego nie wykonał. A przecież umarł
fizycznie tylko zrujnowany, lecz w pełni świadomości. Przytomny był do końca.
Rzecz wyglÄ…da na ponurÄ… anegdotÄ™, lecz odpowiada prawdzie. W Stambule bardziej
konsekwentnie rozmyślano o przyszłości korony polskiej niż w Warszawie. Nie ma
wątpliwości - w roku 1569 sułtan i jego doradcy postanowili, że tron Jagiellonów
winna odziedziczyć dynastia francuska. Jest za to całkiem sporne, kogo właściwie
Zygmunt August pragnął widzieć swoim następcą - Habsburga, Walezjusza czy Iwana
Groznego. Można postawić trzy różne tezy i bronić ich po kolei. Postępowanie
Zygmunta Augusta zdaje się zdradzać myśl następującą: po mnie panować ma mój
syn, a jeśli go zabraknie, to wszystko mi jedno. Ludwik XV nigdy nie wygłosił
słów: "Apr~es nous le d~eluge". Z powodzeniem za to mógłby je wygłosić kto
inny... znacznie wcześniej. I jeszcze jedno powiedzenie francuskie pasuje do
Zygmunta Augusta: państwo to ja. W charakterze tego człowieka skrajny
egocentryzm wspierała wyjątkowa siła woli. Prawda to, ale cechy osobiste nie
wystarczą do wyjaśnienia zagadki. Zdaje się, że mamy do czynienia ze skutkami
oddziaływania zjawisk historycznych o największym znaczeniu. Jagiellonowie w
ogóle nie przeszli przez szkołę europejskiego średniowiecza. A była to uczelnia
elementarna może, lecz na pewno niezastąpiona. Zamiast teoretyzować, zacznijmy
od konkretu. Tym bardziej warto tak postąpić, że dzieje Polski dostarczają
przykładów jakby umyślnie dobranych. Kazimierz, nazwany pózniej Wielkim,
wstępował na tron mając dokładnie tyleż lat, co Zygmunt August, lecz w
odróżnieniu od ostatniego Jagiellona wzbudzał w szlachcie raczej trwogę niż
błogie nadzieje. Opinię miał wyjątkowo nieciekawą, unurzaną w krwawym błocie.
Jako królewicz uwiódł na Węgrzech, czy też nawet zgwałcił, szlachciankę
tamtejszą, Klarę Zach. Dowiedziawszy się o tym, ojciec dziewczyny porwał się z
mieczem na parę monarszą, bo ciotka Kazimierza, królowa Elżbieta, ułatwiła
podobno miłemu siostrzeńcowi to dzieło. Nieszczęsny zamachowiec, zanim zginął,
ciął w ramię swego suzerena, Karola Roberta, odrąbał Elżbiecie palce u dłoni.
Zapłaciła za to cała rodzina Zachów. Torturowano ludzi, ścinano ich, rozwieszano
ćwierci ciał po rynkach miast. Klarze obcięto nos i wargi. W tym stanie obwożono
ją po Węgrzech, dla postrachu. Miecz Felicjana Zacha nie zagroził właściwemu
winowajcy. Kazimierz w porę wrócił do Polski, dokąd schronili się niedobitkowie
z rodziny Klary. Władysław Aokietek żadnemu z nich nie odmówił azylu. Miał
Kazimierz i inne grzechy na sumieniu. Wspominało się tylko najcięższy. Wstępując
do grobu, Aokietek trwożył się o przyszłość, nie był wcale pewien, czy syn
zdobędzie posłuch i szacunek. Koronacja odmieniła Kazimierza w tym wszystkim, co
dla króla najważniejsze. Nie uleczyła go z bajecznej rozpusty ani z
okrucieństwa, dziedzicznego zresztą w rodzie Piastów, ale jakby zaprzęgła w
jarzmo obiektywizmu. Nigdy już potem (a pewnie i przedtem) nie miała Polska
równie troskliwego gospodarza. Kazimierz wstąpił na tron prawem dziedziczenia, a
potem wiernie, mądrze i chytrze służył własnemu dziedzictwu, krajowi. To była
służba, żaden inny termin się nie nadaje. Coś przerobiło łobuza na wielkiego
monarchę. Wnuczka Kazimierza, dwunastoletni król Polski, Jadwiga, w roku 1386
porwała się nocą z toporem na furtę wawelską, którą próbowała wyrąbać... od
strony własnego zamku monarszego i katedry. Chciała ujść na zewnątrz, powrócić
do świata, który dotychczas był jej własnym, żyć nadal wśród ludzi zachodniego i
rycerskiego obyczaju. Wawel miał się bowiem stać dla Jadwigi więzieniem. Był już
[ Pobierz całość w formacie PDF ]