[ Pobierz całość w formacie PDF ]

na wodzie. Zamierzyłem spróbować żeglugi do lądu stałego, gdzie niezawodnie uda mi się
napotkać okręty europejskie, a gdyby się to nie powiodło, przynajmniej wyspę dookoła opły-
nąć.
W pośrodku łodzi umocowałem maszt niewielki i uczepiłem na nim spory żagiel, nabiałem
żywności, wina, naczynia z wodą, cztery muszkiety i jeden falkonet, aby na przypadek spo-
tkania dzikich mieć się czym bronić. Przykryłem część łodzi płótnem, chroniąc zapasy od
deszczu. Na koniec, umieściwszy w tyle jej parasol, wypłynąłem na morze dnia 14 stycznia
1671 roku, zapominając w pośpiechu zupełnie o pieniądzach.
Przed samym odjazdem pomodliłem się gorąco pod krzyżem, albowiem mogłem już wcale
nie powrócić na wyspę. Na tę myśl łzy zakręciły mi się w oczach, i znowu padłem na kolana,
dziękując Wszechmocnemu Stwórcy za dziewięcioletni przytułek i tyle różnych dobro-
dziejstw, jakie z Jego łaski otrzymałem.
Wiatr, wydawszy lekko żagiel, z łatwością zaczął popędzać statek. Wybrzeże, od którego
odbiłem, usiane było mnóstwem skał podwodnych, wypadało więc żeglować ostrożnie, ażeby
na początku zaraz nie ulec rozbiciu. Musiałem znacznie nałożyć drogi, ażeby się wydobyć
spośród tych raf i haków.
Poza pasmem skał widać było na morzu silny prąd, co mię wcale nie cieszyło, gdyż po-
rwany nim, mogłem zboczyć z obranego kierunku i dostać się na otwarte morze, gdzie mnie
czekała oczywista zguba w wątłym i licho zaopatrzonym statku.
Cokolwiek bliżej lądu znajdowała się wielka ławica piasku, postanowiłem zatem płynąć
szerokim kanałem, oddzielającym ją od wyspy. Morze, wyjąwszy prądu, było dosyć ciche,
lubo mnie niepokoił wietrzyk, w kierunku prądu wiejący.
Pomimo to zaufany w mych wiadomościach żeglarskich, rozwinąłem żagiel i polecając się
Bogu, wyruszyłem na morze. Zaledwie jednak czółno dosięgło wschodniego krańca ławicy,
kiedy prąd porwał je z taką gwałtownością, ze mimo wszelkich wysileń nie zdołałem więcej
nic zrobić, jak tylko utrzymywać się na brzegu prądu i tym sposobem zmniejszyć szybkość
pływu. Na próżno zarzucałem kotwicę, nie dosięgła dna. Nadaremnie starałem się lawirować,
siła prądu przewyższała moc wiatru, a robienie z całej siły wiosłem było tylko dziecinną
igraszkÄ….
Chociażby nawet morze nie zatopiło czółna, to żywności nie wystarczy na długo, a któż
wie, dokąd będę zmuszony tułać się na przestworzu morskim.
W niezmiernej trwodze i żalu zwróciłem oczy ku mojej ukochanej wyspie.
86
 O, ty droga pustynio, zawołałem w rozpaczy, czyż już cię nigdy nie zobaczę! O, jeżeli mi
Bóg pozwoli dostać się na twe lube wybrzeża, nigdy, nigdy cię więcej nie opuszczę! Z nie-
zmiernym wysileniem robiłem wiosłami w kierunku ławicy, ale byłem już przeszło pięć mil
morskich od lądu i wyspa coraz bardziej minęła mi z oczu. Gdyby nagle niebo się zachmu-
rzyło, niezawodnie zgubiłbym do niej drogę. Pogoda wprawdzie była piękna, ale wzgórza
wyspy, niby czarny obłoczek, rysowały się już tylko z dala na widnokręgu.
Wtem spostrzegłem, że prąd zaczął nieco wolniej płynąć, a nareszcie, natrafiwszy na gro-
madę skał w niewielkiej odległości na północy leżących, rozłamywał się na nich i jedna część
pędziła dalej w tym samym kierunku, podczas gdy druga zawracała na południe, właśnie ku
wyspie.
Ten rozdział prądu mnie uratował. Korzystając ze zwolnienia szybkości, wsparty powie-
wem wiatru, zdołałem wpłynąć na to drugie ramię. %7łeglując z największą ostrożnością, lubo
daleko wolniej jak wprzódy, około piątej godziny po południu wylądowałem szczęśliwie na
mojej wyspie.
Poczuwszy ziemię pod nogami, zadrżałem z radości. Z sercem przepełnionym wdzięczno-
ścią ślubowałem uroczyście zrzec się nadal podobnych prób żeglowania po otwartym morzu.
Wiatr zapędził mnie na północną, całkiem nieznaną stronę wyspy. Trzeba było tu przeno-
cować. Na drugi dzień, trzymając się brzegów, popłynąłem ku zachodowi. Zrobiwszy trzy lub
cztery mile morskie, przy pomyślnym wietrze dostałem się do zatoki, wrzynającej się w ląd
głęboko, a utworzonej przez rzekę, wpadającą tutaj do morza. Niepodobna było znalezć do-
godniejszego portu dla mojego czółna. Zostawiłem je tutaj ukryte w gęstych nadbrzeżnych
zaroślach, a sam, zabrawszy tylko broń i parasol, ruszyłem ku domowi piechotą.
W domu zastałem wszystko nietknięte. Przebywszy zagrodzenie, rzuciłem się jak martwy
na łóżko i zasnąłem. Lecz któż opisze moje przerażenie, gdy mię nagle przebudził jakiś głos
wołający: Robinsonie! Robinsonie Kruzoe! Jakżeś ty biedny!
Nie wytrzezwiony całkiem ze snu, usiadłem na posłaniu, oglądając się z trwogą, kto na
mnie woła. Z początku myślałem, że mi się to we śnie przywidziało, lecz wnet powtórnie
usłyszałem wołanie.
Obracam szybko głowę i widzę siedzącą na zagrodzeniu papugę, która drze się przerazli-
wie, powtarzając wciąż te same słowa. Nieraz w strapieniu wymawiałem je w głos, a pojętny
ptak nauczył się ich i teraz takiego mi strachu napędził.
XXXIII
Przechadzka po wyspie. Okropny widok. Zamiary zemsty. Za-
sadzka. Próżne oczekiwania. Zmiana zamysłów. Sen proroczy.
Doznane niebezpieczeństwo na długo pozbawiło mnie chętki do żeglowania. Niepokoiłem
się bardzo, że łódz wraz z zapasami zostaje na drugim końcu wyspy, ale jakim sposobem
sprowadzić ją stamtąd? Sama myśl o tym już mnie dreszczem przejmowała. Chcąc ją bowiem
przeciągnąć pod zamek, trzeba było koniecznie przedrzeć się przez prąd, który mnie tak dale-
ko zaniósł na morze. Byłbym szalony, gdybym się miał znowu na niebezpieczeństwo narażać,
a tak łódz, kosztująca mnie czternaście miesięcy pracy, była teraz zupełnie nieużyteczna.
Po dłuższym zastanowieniu, zrzekłem się myśli porzucenia wyspy. Nieudana żegluga i
przestrach, jakiegom doznał, podniosły w mych oczach niezmiernie jej wartość. Wprawdzie
przykrzyło mi się bez towarzystwa ludzkiego, ale kiedym rozważył, ile to cierpień i zmar-
twień wyrządzają sobie ludzie nawzajem, tęsknota ta zmniejszyła się znacznie. Na mej wy-
87
spie byłem nieograniczonym panem, miałem wszystkiego pod dostatkiem. Bóg darzył mnie
zdrowiem, mogłem żyć zatem szczęśliwie i spokojnie.
W miesiąc po owej żegludze, uzbrojony strzelbą, wyszedłem po południu w zamiarze zo-
baczenia, co się dzieje z moją łódką, ale zamiast iść wschodnią, puściłem się zachodnią stroną
wyspy, chcąc raz przecie zwiedzić ją całkowicie.
Zaledwie doszedłem na wierzch wzgórza, położonego nad ujściem rzeki, gdy nagle, rzu-
ciwszy okiem na morze, ujrzałem w oddaleniu jakiś punkt czarny. Wielka odległość nie po-
zwoliła mi rozpoznać, czy to łódz, czy jaka wielka ryba. Na nieszczęście nie miałem z sobą
perspektywy. Ponieważ przedmiot ów wkrótce zniknął mi z oczu, puściłem się w dalszą po-
dróż.
Lecz któż opisze moje przerażenie, gdy w miejscu, na którym przed czterema laty była
wyciśnięta stopa ludzka, ujrzałem mnóstwo porozrzucanych piszczeli, parę czaszek ludzkich i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • oralb.xlx.pl