[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Milczeć! - zaproponował któryś z mężczyzn. - Czekamy na rozkazy. Jesteśmy na miejscu,
Alfamega.
Obrócili głowy ku czerwonej skrzynce na stole. Była zrobiona z plastyku i nie miała żadnych
cech szczególnych prócz kratki na jednej ściance.
- Czy to są dwaj Nieznajomi, o których obecności wspominaliście mi między innymi? - zapytało
pudło. Głos był płaski, mechaniczny i wydobywał się naturalnie z okultera mowy.
- Ci sami.
- Zwracam się do was, Nieznajomi. Słyszałem, że przyszliście tutaj w poszukiwaniu przedmiotu,
który wam zabrano.
- Zgadza się, mówiąca skrzynko.
- Jaka jest funkcja tego przedmiotu?
- Sama nam to powiedz; to wyście go ukradli. - Zaczynał mnie drażnić cały ten chłam w stylu
płaszcza i szpady.
- Twoja postawa jest nie do przyjęcia. Odpowiadaj na moje pytania albo spotka cię kara.
Wziąłem głęboki oddech - i odzyskałem panowanie nad sobą.
- Chętnie ją przyjmę - powiedział wesoło Floyd. Miał tak samo dosyć tych bzdur jak ja.
Nie wiadomo, czym by się wymiana słów skończyła, ponieważ w tym momencie rozległy się
szybkie kroki i do pokoju wparował wyrostek o dzikich oczach.
- Alarm! Zbliża się patrol!
Tupot kilku stóp dodał nutkę pilności jego ostrzeżeniu. Ale przynajmniej nasi strażnicy byli
przygotowani na niebezpieczeństwo. W ścianie za nimi otworzyły się drzwi i nastąpił szturm do
wyjścia. Młodzieniec musiał wiedzieć, co się stanie, i jako ostatni dołączył do tłumu wypadającego
w bezpieczne miejsce.
Stół blokował przejście. Rzuciłem się za niego w samą porę, aby rąbnąć twarzą w drzwi, które
akurat się zamykały. Dałem im kopa, ale nie chciały ustąpić. Zerknąłem na milczącą skrzynkę.
- Gadaj, Alfamega. Jak się można stąd wydostać? Czerwone pudło zaskrzeczało - po czym
stanęło w og-a|u. Stopiło się w kałużę plastyku.
- Dziękuję - powiedziałem.
- Jest stąd jakieś wyjście? - spytał Floyd.
- Nie widzę żadnego.
Pośpieszne kroki były tuż za progiem. Nim zdążyłem dokopać się granatu gazowego, do izby
wpadła gromada mężczyzn z bronią gotową do użycia.
Wszczął się rejwach. Floyd położył trzech pierwszych, ja się uporałem z dwoma następnymi.
Potem zrobiło się gorąco, bo coraz więcej intruzów wpychało się do środka. Niektórzy mieli broń
boczną, wszyscy nosili maski ochronne przymocowane do szpiczastych hełmów. Nie próbowali do
nas strzelać, tylko z upodobaniem tłukli nas czym popadnie.
Dostałem czymś twardym w tył głowy, zatoczyłem się i upadłem. Ostatnią rzeczą, jaką
widziałem, zanim się na mnie rzucili, był Fido. Wchodził na ścianę niczym pająk, by zniknąć w
ciemności. W tym momencie dostałem łomot i ogarnął mnie własny, rozkoszny mrok.
- Już ci lepiej, Jim? - spytał odległy głos. Poczułem na czole coś wilgotnego i chłodnego.
- Szbsz... - powiedziałem, bądz coś w tym rodzaju. Mlasnąłem suchymi ustami i rozchyliłem
powieki. W pole widzenia wpłynęła mgliście twarz Floyda. Zamrugałem i spostrzegłem uśmiech na
jego obliczu. Przykładał mi do czoła zimną szmatę, jej dotyk był bardzo przyjemny.
- Masz fatalną ranę z tyłu głowy - oznajmił. - Mnie nie pobili aż tak ciężko.
Chciałem zapytać gdzie jesteśmy?", ale uprzytomniłem sobie, że pytanie jest mętne, a
odpowiedz jasna. Widziałem zakratowane drzwi, które były wystarczającą wskazówką. Zabolało,
kiedy usiadłem prosto na pryczy. Floyd podał mi plastykowy kubek wody. Wyżłopałem do dna i
zwróciłem po dolewkę. Z nadzieją klepnąłem się po kieszeniach i szwach spodni - ale cała moja
tajna broń zniknęła.
- Widziałeś gdzieś ostatnio jakieś psy?
- Dobre sobie!
A więc byłem załatwiony. Rąbnięty w głowę. Uwięziony. Porzucony przez najlepszego
przyjaciela człowieka. Gdzieś pod ziemią, a zatem moja radioszczęka pewnie też nie do użytku.
Tylko na wszelki wypadek kłapnąłem głośno zębami i poprosiłem o uwagę. Nie odebrałem nawet
jednego gwizdu ani trzasku.
- Cóż... mogło być gorzej -powiedział Floyd odpychająco wesolutkim tonem. Już miałem
przejechać mu się po rodzinie, gdy dostał odpowiedz, na którą zasłużył.
- I będzie. Czeka was śmierć - oznajmił mężczyzna po drugiej stronie kraty. - Na miejscu. Jeśli
spróbujecie tknąć mnie albo Zmierciobota za moimi plecami. Jasne?
Był siwy, o bezwzględnej twarzy i nosił taki sam mundur wojskowy oraz hełm z iglicą jak
wszyscy, których tu spotkałem. Jedyną różnicę stanowiła iglica -ta była ze złota i miała stylizowane
skrzydełka. Przesunął się w bok i po-skazał na złowieszczo wyglądający zbiór ruchomego arsenału.
Same spluwy, pałki, koła i metalowe szczypce. Chyba do rozdzierania gardeł?
Nie miałem zamiaru przekonywać się o tym.
- Za mną - powiedział klawisz, odwracając się i wychodząc. Drzwi celi zazgrzytały i rozwarły
się na oścież. Wykuśtykaliśmy na zewnątrz i ruszyliśmy za nim w dyskretnej odległości. Zmierciobot
po turkotał naszym śladem.
Choć korytarz przygnębiał bezbarwnym odcieniem szarości, to przynajmniej było w nim jasno.
Regularnie mijaliśmy wiszące fotografie w ramkach - najwyrazniej tego samego osobnika. Albo kilku
nadętych postaci, różniących się jedynie galonami i orderami na uniformach maskujących.
Nasz gospodarz skręcił do wejścia oskrzydlonego stalowymi kolumnami. My za nim - zbyt
dobrze świadomi obecności krwiożerczej machiny, która ze zgrzytem deptała nam po piętach.
- Imponujące - powiedziałem, rozejrzawszy się po ogromnym pomieszczeniu. Podłoga i ściany z
czarnego marmuru. Wielkie okno wychodzące na obóz wojskowy, przepełniony łopoczącymi flagami,
maszerującymi oddziałami, rzędami pojazdów opancerzonych. Skoro znajdowaliśmy się głęboko pod
ziemią, były to oczywiście projekcje - tyle że znakomite. Motywy militarne ciągnęły się również na
wewnętrznych dekoracjach. Galanteria z granatów, doniczki z karabinów maszynowych, draperie ze
strzępów starożytnych sztandarów. Co za koszmar.
Nie oglądając się za siebie, nasz dozorca pomaszerował dookoła stołu konferencyjnego i
zasiadł w pojedynczym fotelu z wysokim oparciem. Machnięciem ręki wskazał dwa mniejsze fotele
na wprost nas.
- Siadajcie - rozkazał. Z tyłu dał się słyszeć szczęk i grzechot, syk ulatniającej się pary.
Siedliśmy.
Coś musnęło moją łydkę. Zerknąłem pod stół i ujrzałem na swoich nogach wyściełane klamry;
zafurkotał motor i poczułem mocny zacisk.
Wyrzuciłem ramiona, akurat gdy klamry w poręczach fotela opisały łuk i zamknęły się z
trzaskiem na pustym powietrzu.
- To nierozsądne - warknął gospodarz. Rozległ się podwójny szczęk koło mojego ucha i
poczułem, że coś zimnego dzga mnie w kark. Ani chybi lufa. Klamry na oparciu odemknęły się z
trzaskiem. Westchnąłem i opuściłem ręce. Nie musiałem patrzeć, aby wiedzieć, że Floyd został
uwięziony w identyczny sposób.
- Wyjdz.
Na rozkaz swego pana ruchoma machina wojenna zagrzechotała i turkocząc wyjechała z izby.
Doleciał mnie szczęk zamykania się ciężkich wrót.
- Jestem Komendantem - powiedział nasz prześladowca. Rozpierał się w fotelu i ćmił duże
zielone cygaro.
- To twój stopień czy nazwisko? - spytałem.
- Jedno i drugie - odparł wydmuchując pod sufit kółko niebieskiego dymu. - Uwięziłem was, bo
nie chcę stać się celem ataku - a poza tym w czasie naszej rozmowy nie chcę mieć tutaj innych ludzi
lub przedmiotów. - Wcisnął guzik na biurku i spojrzał na tętniące, purpurowe światełko. -Teraz
podsłuch nam nie grozi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]