[ Pobierz całość w formacie PDF ]
artylerzyści uwijali się przy armatach, a konnica formowała szyki do szarży. Nie była to
jednak prosta
sprawa. Wprawdzie między drzewami istniała możliwość swobodnego- poruszania się, ale
atak kawalerii utrudniały pnie.
Zagrzewając się okrzykiem: hura!" pocwałowali na zielone szańce krzaków, nad którymi
unosiły się białawe obłoczki prochowego dymu.
Indianie strzelali w skupieniu i ciszy. Regularnie. Bez pośpiechu. Celnie. Pokotem kładły się
szeregi szarżujących. Jezdzcy zawrócili.
Generał Harrison po wysłuchaniu meldunku zwrócił się do towarzyszących mu oficerów:
· Nie wyglÄ…da mi to na indiaÅ„skÄ… zasadzkÄ™.
· Może natknÄ™liÅ›my siÄ™ na tyÅ‚y wojsk Proctora wyraziÅ‚ przypuszczenie Johnson.
· Musieliby donieść nam o tym zwiadowcy zauważyÅ‚ Gibson.
· Mogli zginąć lub dostać siÄ™ do niewoli odezwaÅ‚ siÄ™ William Whitley.
Prawdopodobnie Kanadyjczycy zostawiwszy część wojska osłaniają odwrót swej armii.
· Chyba macie racjÄ™, majorze przyznaÅ‚ generaÅ‚. Zróbcie dokÅ‚adne rozeznanie siÅ‚
przeciwnika...
Amerykańscy kanonierzy uporawszy się z armatami ostrzeliwali zarośla, co pozwoliło
piechocie opuścić zagrożone pozycje. Szwadrony kawalerii podjęły próbę zbadania zasięgu
brytyjskich wojsk i możliwości ich- ominięcia.
Ukryci w krzakach Indianie milczeli. Czasami tylko, gdy nadarzył się pewny cel,
zabrzęczała cięciwa łuku lub rozlegał się trzask sztucera. Tak było do zmierzchu. Dopiero noc
uciszyła odgłosy walki.
Tecumseh zwrócił się do Czarnej Strzały:
· Musimy zdobyć jeÅ„ców.
· Mamy irokeskich zwiadowców. Leżą powiÄ…zani.
· SprzymierzeÅ„cy Miczi-malsa nie we wszystko sÄ… wtajemniczeni odparÅ‚ sachem.
Potrzebni nam biali.
· Czarna StrzaÅ‚a może zaryzykować wejÅ›cie do obozu DÅ‚ugich Noży.
· Tecumseh siÄ™ zgadza.
Ugh szepnął Seneka wtapiając się w ciemność.
Po paru minutach z grupą dobranych wojowników przemykał wśród drzew. Korzystając z
gęstego mroku z zaciśniętymi palcami na rękojeściach tomahawków czujnie podchodzili pod
nieprzyjacielskie stanowiska.
Amerykanie obozowali bez ognisk zachowując się możliwie cicho. Jednak parskające i
stukające kopytami konie były wyśmienitym drogowskazem.
Wódz Seneków zatrzymał się instynktownie, wytężając wzrok i słuch. W poświacie gwiazd
skąpo przenikającej przez gęste listowie konarów zamajaczyła sylwetka strażnika. Stał oparty
o pień. Dwa kocie susy i palce Czarnej Strzały ujęły szyję żołnierza. Szarpnął się rozpaczliwie.
Miękko stuknął o ściółkę lasu wypadły z jego ręki sztucer. Jeszcze chwila wzajemnych
zmagań i Amerykanin osunął się na ziemię. Alarmująco trzasnęła pod ciężarem ludzi sucha
gałąz. Seneka zakneblował usta i związał ręce powalonego. Wtedy dopiero zasyczał jak wąż.
Bezszelestnie zjawiło się dwóch Indian, którym przekazał jeńca. Unieśli go w muskularnych
ramionach.
Za chwilę wódz Seneków znowu dał znak swym ludziom. Szedł pierwszy, a za nim
wojownicy. Stanęli pod kępą zwartych olch. Przed nimi na powalonym pewnie przez huragan
drzewie swobodnie rozmawiając siedziało trzech Amerykanów. Czarna Strzała wytężył słuch,
ale nie zrozumiał ani jednego słowa.
Kilka yardów dalej wyciągnięci na murawie spoczywali żołnierze. Było ich sporo. Seneka
wahał się. Niebezpieczeństwo istniało duże. Odejść zdobywszy tylko jednego jeńca? Przy
zachowaniu ostrożności mogło się udać...
Nachyliwszy się do uszu wojowników szeptem przekazywał im plan przedsięwzięcia.
Trzech z nich odwiodło kurki muszkietów i przyczaiło się pośród olch. Wódz z sześcioma
Senekami poczołgał się ku rozmawiającym. Czas się dłużył. Na niebo wypłynął księżyc
rzucając na bór srebrnawe światło. Skradający się z dwóch stron Indianie wzdłuż leżącego
drzewa dotarli w pobliże siedzących żołnierzy. Dalej nie mogli się czołgać. Wciśnięci pod pień
oczekiwali na sygnał naczelnika. Amerykanie gwarzyli.
Gdy postrzępiony obłok przesłonił księżyc i mrok na chwilę
zgęstniał, zasyczał wąż. Biali umilkli. Jeden z nich spojrzał do tyłu i sięgając po sztucer chciał
krzyknąć, ale nie zdążył. Błyskawicznie ściągnięci z pnia żołnierze walczyli z morderczym
uściskiem dławiącym krtań. Wreszcie jeden z nich, o postaci olbrzyma, zrzucił z siebie dwóch
czerwonoskórych i biegnąc w stronę leżących żołnierzy, z trudem dobywając głos z obolałego
gardła zawołał: Indianie!" Porwali się z legowisk. Senekowie, widząc uciekającego, porwali
dwóch pozostałych i uszli w las. Wśród olch huknęły muszkiety. Rozpętała się bezładna
strzelanina i z wolna wygasła.
Indianie tymczasem wracali bez strat prowadząc trzech jeńców. Około północy wódz
Seneków zameldował sachemowi o wykonaniu zadania.
Zachowując absolutną ciszę czerwonoskórzy opuścili zarośla i podążyli w głąb puszczy,
zostawiając liczne ślady na drodze swego marszu. Przed świtem Skacząca Puma zarządził
zmianę kierunku i zacieranie tropów. Pod wieczór następnego dnia dotarli clo obozu Proctora
witani okrzykami radości.
Wieczór był duszny. Nad rzeką wstawały mgły. Generał Proc-tor z oficerami patrzył w
twarze amerykańskich jeńców. Stali z opuszczonymi głowami nie odpowiadając na pytania.
Obok płonęło ognisko, nad którym bulgotał kocioł roznosząc wokoło apetyczną woń.
Jeśli nie będziecie mówić odezwał się Proctor każę was przypiec rozpalonym
żelazem. Rozumiecie?
Jeden z jeńców zwrócił się do towarzysza niedoli po polsku:
· O co chodzi temu generaÅ‚owi?
· Mówi, że bÄ™dÄ… nas torturować, jeÅ›li nie udzielimy mu informacji dotyczÄ…cych armii
Harrisona wyjaśnił drugi.
· PyszaÅ‚kowata Å›winia!
Zapadła cisza. Anglicy spoglądali po sobie.
· W jakim jÄ™zyku oni mówiÄ…? niecierpliwie spytaÅ‚ Proctor. Kto z was wie, o czym
mówili?
· Ja odparÅ‚ Kos. To Polacy.
Generał patrzył na Kosa, to znów na jeńców, zaskoczony takim zbiegiem okoliczności.
· Niech mówiÄ… po angielsku rozkazaÅ‚ Proctor.
· Weil, powiem im, generale.
Kos podszedł do jeńców.
· Witajcie, panowie. CieszÄ™ siÄ™, że spotykam rodaków, choć spotkanie to nie należy do
miłych mówił. Sądzę jednak że dobrze się skończy. Nazywam się Ryszard Kos. Z kim
mam przyjemność?
· Jestem John Zebrzydowski albo Zebriskie, jak mnie tu nazywajÄ…, a to Józef FijaÅ‚kowski.
Nie zna angielskiego, przybył niedawno do Stanów.
· A ten trzeci?
· Jared Sparks, Amerykanin.
· DziÄ™kujÄ™, panowie. UwolniÄ™ was z wiÄ™zów, jeÅ›li obiecacie, że nie uciekniecie.
· Rozwiążcie te sznury, ale nie zobowiÄ…zujcie nas do niczego odezwaÅ‚ siÄ™ Józef.
Co za świat! Brat walczy z bratem, Polak z Polakiem! Co ta historia z nami wyrabia...
Kos sięgnął po nóż i poprzecinał rzemienie.
No, nareszcie jesteśmy traktowani jak ludzie Fijałkowski uśmiechnął się i usiadł
pierwszy, a za nim pozostali.
Proctor patrząc z odrobiną niechęci na poczynania Kosa spytał:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]