[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Bądz pewien, że ja też nie - uspokoiłem go, ale i tak wstał, odsunął od siebie nie dopitą szklankę
mleka i zaczął szukać rękawiczek po kieszeniach.
- Muszę już iść do domu! - oświadczył. - Trzeba nakarmić Lancelota.
Ruszył w stronę drzwi, gdy nagle jakby zmienił zdanie. Zawrócił do boksu, gdzie siedziałem,
wsunął się do środka i przytulił do mnie. Oddałem mu uścisk, a do tego czule poklepałem go po
głowie.
- My, faceci, powinniśmy się nawzajem wspierać, prawda, Samie? - stwierdził Skaut.
Skręcałem właśnie na podjazd do lecznicy, gdy z wyciem klaksonu zajechała tam Sue Gauvin
swoim cherokee laredo. Wyskoczyła z wozu z wyrazem takiej rozpaczy na twarzy, że żadne
słowa nie chciały jej przejść przez gardło. Czym prędzej podbiegłem więc do niej.
- Sue, co się stało? - spytałem. Zamiast odpowiedzi załkała i bez słowa wskazała na pakę
samochodu. Właśnie jej mąż, Paul, znosił stamtąd na rękach ich pięcioletniego owczarka
szkockiego, Cody. Opiekowałem się nim od początku mojej praktyki weterynaryjnej w
północnym Maine.
- Dostawca zapomniał zamknąć bramę - wyjaśnił Paul, spoglądając na psa bezwładnie
spoczywającego na jego rękach. - Cody wybiegł na szosę i potrącił go samochód.
- Szybko, wchodz z nim przez tylne drzwi - poleciłem. Otworzyłem wejście od frontu i
pobiegłem do ga-
binetu zabiegowego, gdzie Paul wniósł już psa. Po oczach zwierzęcia poznałem, że rokowanie
wypadnie raczej niepomyślnie - zrenice były zbyt rozszerzone. Wiotkość jego ciała i niezdolność
do wykonania jakiegokolwiek ruchu wskazywały na złamanie kręgosłupa, a mógł się do tego
przyłączyć także krwotok wewnętrzny. Nawet samochód poruszający się z prędkością
trzydziestu mil na godzinę jest w stanie wyrządzić zwierzęciu poważną krzywdę.
Badanie potwierdziło moje najgorsze przypuszczenia. Psa ze złamanym kręgosłupem nie da się
już uratować. Odwołałem więc Paula na bok.
- Ma przetrącony kręgosłup - poinformowałem go. -Nic już nie da się zrobić. Najlepiej go uśpić,
żeby się nie męczył.
Paul potakująco kiwnął głową, bo wiedział, że gdyby istniał choć cień szansy - zrobiłbym
wszystko, co w mojej mocy, aby uratować psa.
- Pójdę powiedzieć Susie - oświadczył i wyszedł na dwór. Słyszałem, jak powtarzał żonie to, co
mu przed chwilą powiedziałem. Sue jak matka, która opanowuje swój ból, aby nie martwić
dziecka, w jednej chwili przestała płakać i wzięła głęboki oddech. Była gotowa zrobić wszystko
dla dobra Cody'ego, choćby miała to ciężko przeżyć.
- Tylko jak to powiemy Ashley? - usłyszałem, jak naradzała się z mężem.
Rada w radę, Gauvinowie ze smutkiem zdecydowali, że najlepiej będzie, jeśli zostawią psa w
lecznicy i wrócą do domu. Jedni właściciele chcą być przy swoich ulubieńcach w godzinie
śmierci, głaszcząc je i czule do nich przemawiając. Inni wolą się oddalić, ale tak czy inaczej jest
to dla nich ciężkie przeżycie. Każdy w inny sposób manifestuje swój ból, ale są i tacy, którzy nie
przejmują się, jeśli zwie-
rzak padnie. Miałem już klientów z dobrze wypchanymi portfelami, którzy żądali ode mnie
uśpienia psa tylko dlatego, że złamał łapę! Natomiast Gauvinowie wrócili do domu, aby
przygotować córkę na przyjęcie smutnej prawdy o śmierci Cody'ego - pupila całej rodziny.
Ja tymczasem zostałem sam z psem w gabinecie zabiegowym. Patrzyłem w jego oczy, głaskałem
go po głowie, ale wiedziałem, że szkoda każdej chwili - nie było sensu niepotrzebnie przedłużać
jego cierpień. Szkoda, że nie było przy mnie Lidii - mogłaby mi nie tylko pomóc, ale i wesprzeć
moralnie. Zgoliłem więc sierść z małej powierzchni skóry na przedniej łapie psa, pozostawiając
w tym miejscu białą plamkę jak płatek śniegu.
- Spokojnie, Cody - przemawiałem do niego tak, jak na pewno mówiliby jego  państwo". - Nie
bój się. Wszystko będzie dobrze. Dobry piesek!
Nie przestając mówić łagodnym, uspokajającym tonem, napełniłem strzykawkę
pentobarbitalem. Cody nie mógł zamerdać ogonem - pewno nie czuł nawet, że go ma. Tylko jego
przednia łapa lekko drgnęła, jakby próbował jeszcze nawiązać ze mną kontakt. Nadal czule
przemawiając do psa, wstrzyknąłem mu w żyłę zawartość strzykawki. Minęła minuta, może
najwyżej dwie, i roz-szedł się przykry fetor, co oznaczało opróżnienie jelit psa. Było już po
wszystkim.
Przymknąłem powieki martwego psa i przez dłuższy czas siedziałem bez ruchu, nie mogąc
opanować nie kontrolowanego wypływu łez. Pewnie Dee Dee miała na myśli coś podobnego,
kiedy prosiła, bym pomógł jej umrzeć. Sądziła, że jako weterynarz mam dostęp do od-
powiednich środków i mogę podsunąć jej jakieś tabletki albo strzykawkę z trucizną...
Jednak każdy weterynarz wie, że nie jest to takie proste. Leki, które mamy do dyspozycji,
wystarczÄ… do usy-
piania zwierząt, ale nie działają odpowiednio silnie na ludzi, przynajmniej nie na takich, którzy
chcą skończyć ze sobą w samotności. Nie można udzielić im pomocy, nie biorąc w tym
osobistego udziału, a to już byłoby zakwalifikowane jako morderstwo.
Załóżmy, że dałbym Dee Dee strzykawkę napełnioną pentobarbitalem. Pod wpływem
pierwszych kropli wprowadzonych do krwiobiegu zasnęłaby, zanim zdążyłaby wstrzyknąć
sobie śmiertelną dawkę. Weterynarze, którzy planują samobójstwo, wiedząc o tym, podłączają
się do kroplówki, aby trucizna sączyła się do żył także wtedy, kiedy kandydat na nieboszczyka
będzie już spał. Gdybym więc zdecydował się pomóc Dee Dee, musiałbym znalezć sposób, który
pozwoliłby mi trzymać się z daleka. Nie mogę przecież narażać swojego życia, kiedy będę musiał
zastąpić ojca małemu chłopcu! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • oralb.xlx.pl