[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czono nagrodę? Człowieka bez przyszłości? Nie mam nic, co
mógłbym ofiarować ci w zamian.
- Proszę tylko o to jedno. Nie chcę słyszeć z twoich ust
odmowy.
Faktycznie myślała o jego ustach. Były zmysłowe i ku
szące. Gdy je rozchylił, by zaprotestować, położyła mu na
wargach wskazujÄ…cy palec.
Poczuł, że jego dotychczasowe życie wypada z utartej ko
leiny.
- Podejrzewam, że nie wiesz, co czynisz.
- Mylisz się, Rory. Nigdy nie byłam tak pewna swoich
pragnień jak w tej chwili.
Spojrzał w głąb jej przejrzystych oczu. Wyczytał z nich
miłość i tęsknotę, które łączyły się z jego miłością i tęs
knotą. Siekiera upadła na ziemię. Nawet nie zwrócił na to
uwagi.
Rzekł z poważną miną:
- Gdy przekroczymy tę linię, nie będzie już odwrotu. Czy
rozumiesz mnie, Anno Claire?
Kiwnęła głową.
Przyciągnął ją gwałtownie ku sobie. Pochylił się. Szepnął
wprost w jej usta:
- Myślałem, że uda mi się oprzeć pokusie. Byłem zdecy
dowany oddać cię ojcu czystą i dziewiczą. Niestety, nie je
stem z kamienia i żelaza.
- 1 właśnie dlatego cię pragnę, Rory O'Neil - zdążyła je
szcze powiedzieć, zanim rozgniótł jej usta swoimi.
Odsunęła się trochę, uniosła głowę i spazmatycznie wes
tchnęła.
PrzyciÄ…gnÄ…Å‚ jÄ… ku sobie.
- Rozmyśliłaś się?
- Nie. - Słowo to uleciało wraz z westchnieniem. Wygię
ła szyję, by uczynić łatwiejszy przystęp jego wargom. - Po
prostu zabrakło mi powietrza.
On jednak zmienił zamiar, pochylił głowę i poszukał usta
mi jej piersi.
Przeszedł ją dreszcz.
Nie zwracał uwagi na materiał stanika. Traktował go ni
czym skórę. Udało mu się sprawić, że Anna jęknęła i ujęła
jego twarz w dłonie.
- Czy wiesz, co mi czynisz?
Uśmiechnął się z jakimś rozmarzeniem.
- To samo, co ty mi czyniłaś od dnia naszego spotkania,
Anno Claire. - Pocałował ją z taką namiętną gwałtownością,
że cofnęła się i wsparła plecami o pień drzewa.
Zanurzył palce w jej włosach, a potem spadł na nią deszcz
pocałunków. Całował policzki, czoło, nos, brodę, chwytał
delikatnie zębami koniuszki jej uszu.
Wydała jęk rozkoszy, w którym jednakże pobrzmiewało
zdumienie.
- Rory, zaczekaj. Chodzmy do chaty. Tam jest łóżko.
Miękkie i szerokie.
Wydyszał chrapliwym głosem:
- Nie sądzisz chyba, że kochanie się ze mną jest czymś
schludnym i uporzÄ…dkowanym. - Od jego gorÄ…cego oddechu
przebiegł ją dreszcz. - Ani mi w głowie miękkie i szerokie
łoże. A może jeszcze z różanymi płatkami wśród prześciera
deł. Wezmę cię w miejscu, w którym dasz mi swoje przy
zwolenie, obojętnie, gdzie by to było. Oczekuję tego samego
od ciebie. Kochaj mnie tam, gdzie jestem. Kochaj mnie ta
kiego, jaki jestem. .
- Och, Rory, będzie tak, jak mówisz. - Przejmująco wes
tchnęła. - Jestem gotowa.
Pocałował ją gorąco, z takim nie skrywanym pożądaniem,
że mogła mu odpowiedzieć tylko tym samym. Chociaż oboje
czynili wszystko, by nasycić siebie nawzajem, ich pożądanie
rosło, miast słabnąć.
Spękana kora pnia wrzynała się Annie w plecy, lecz była
zbyt pijana słodkim całowaniem, by to zauważyć. Przeniósł
usta na jej szyję. Rzucił jakieś słowo. Potem usłyszała odgłos
dartej tkaniny. Poczuła na ciele chłód powietrza. Odkryła ze
zdumieniem, że jej suknia opada i rozkłada się na ziemi wo
kół jej stóp. A potem sięgnął dużymi dłońmi ku tasiemkom
koszuli. Uwolnił jej piersi.
Zawsze myślała, że ukazanie swej nagości mężczyz
nie Å‚Ä…czy siÄ™ z przykrym wstrzÄ…sem i dotkliwym wstydem.
Jej jednak tylko zaschło w gardle, gdy spojrzała mu
w oczy.
- Wielkie nieba, Anno Claire. Jesteś nawet piękniejsza,
niż to wyobrażałem sobie w najśmielszych snach.
A potem już nie trzeba było słów. Jego ręce i usta powie
działy jej wszystko, co chciała wiedzieć. Był złakniony, a te
raz pił do syta. Pełen desperacji mężczyzna, który sięgał po
nią niczym po samo zródło życia.
Zapragnęła zobaczyć go i poczuć w identyczny sposób.
W równym stopniu zapragnęła jego nagości. Ujęła w dwa
palce koniec sznurówki koszuli. Po chwili spełniło się jej za
chcenie.
Okrył pocałunkami jej ramiona i piersi. Poczuła dziw
ne drżnie nóg. Zlękła się, że mogą odmówić jej posłuszeń
stwa.
Domyślając się tej słabości, delikatnym ruchem nakłonił
ją, by osunęła się na kolana. Uklękli wśród mchów, paproci
i rozrzuconych ubrań.
Poprzez listowie i igliwie drzew przebijały ostatnie pro
mienie kończącego dzienną wędrówkę słońca. Powietrze
przesycone było upojnymi zapachami lasu. Ptaki wymieniały
przedwieczorne śpiewne przesłania. Stadko dzikich kaczek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]