[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nie tylko. Na pewno zbliżała się fala lahdr. Wydaje mi się, że bezimienne miasteczko znalazło się
pod cementem, że to takie małe Pompeje, tak jak przeczuwałam. Wyobrażam sobie naukowców,
którzy za ileś tam lat pochylą się nad odlewami dwóch mężczyzn i dziewczynki. Dziwne.
Dlaczego nie uciekli z innymi? Dlaczego zginęli? Chcę wyciągnąć rękę w przyszłość i szepnąć:
-Słuchajcie, panowie! Słuchajcie! Oni zginęli z dwóch powodów. Pierwszy: bo ich zawiodłam.
Drugi: bo świat jest rozdarty.
Ciche pukanie do drzwi; to Sophie. Ma rozmazane kontury.
-Pociąg odjeżdża za czterdzieści pięć minut - mówi, siadając przy mnie na łóżku. - Lars-Góran
podrzuci mnie na dworzec...Podnoszę się do pozycji półsiedzącej.
- Z czego masz jutro sprawdzian?
- Z historii. O  Eddzie", Snorrem i tym, no.Niflheimie? - mówię znakomicie neutralnym głosem.
Wzdryga się.
-Uff, tak. Jestem zdziwiona.
-Dlaczego  uff? W pustce Niflheimu krył się nieodparty urok...Sophie robi jakiś gest, chyba
odgarnia włosy z twarzy.
-Owszem, na samym początku. Ale nie wtedy, kiedy stał się królestwem umarłych. O ścianach
splecionych z jadowitych węży. Uff. Składam dłonie na kocu i zamykam oczy.
-Na pewno porządnie się przygotowałaś. Sophie poklepuje koc, gdzieś na wysokości moich kolan.
-Zawsze porządnie się przygotowuję, mamo - mówi wesoło. - Zadzwonię jutro. - W jej głosie
pobrzmiewa niepokój. - Mam nadzieję, że będziesz już lepiej widzieć. Uśmiecham się do jej
zamazanych konturów.
-Nie wydawaj na mnie pieniędzy, Sophie. Ja do ciebie zadzwonię. Jutro wszystko będzie dobrze.
Po jej wyjściu opadam na poduszkę. Jestem wykończona, zapomniałam, że jutro też będzie dzień.
- Idę, Donaldzie! To ja, NogNog! Idę do ciebie! Potykając się, zrobił kilka kroków, zatrzymał się i
nasłuchiwał. Uklękłam, popatrzyłam na jego plecy, usłyszałam jego głos i nagle zrozumiałam, że
nie istnieję dla niego, nigdy nie istniałam. Do dzisiaj nie wiem, kim byłam w jego oczach, kogo we
mnie widział. Kano, to jasne. Ale przecież nie tylko, bo nigdy nie doszłoby między nami do tego,
do czego doszło. Dla niego nie istniałam, Marito, istniałam dla siebie, w tym momencie goręcej niż
kiedykolwiek płonęłam chęcią życia. Nie byłam człowiekiem, pierwszym sekretarzem ambasady,
eks żoną Ulfa Linda, matką Sophie ani kochanką Butterfielda Berglunda, tylko kawałkiem życia.
Bryłką kurczowo wczepionych w siebie komórek, wibrujących niezłomną wolą, które niczym
tysiącgłosowy chór raz po raz śpiewały:  %7łyć! Musimy żyć! Tu jest śmierć, ale my będziemy
żyć!".
Cichy szczęk, metal otarł się o metal. NogNog odbezpieczył broń. Powoli zanurzył się w mgłę,
lufą szukał celu, przesuwał nią to w lewo, to w prawo. Ostrożnie odpełzłam na bok, przykucnęłam
i zaczęłam się wymykać. Mazisty popiół zacmokał pod stopami. Cholera, to się nie może
powtórzyć! %7łyć, musimy żyć! Wyprostowałam się, wspięłam na palce i lekko unosząc nogi,
pobiegłam przed siebie. Zatoczyłam szeroki łuk, gęsta mgła zapewniała mi ochronę, a jednocześnie
stwarzała zagrożenie, że zabłądzę.
Musimy odnalezć dom, śpiewały komórki. %7łyć, musimy żyć! Oddychałam przez nos, krótkie
oddechy, nie powinien słyszeć mojego sapania. Tam! Schody! Coś trąciłam, zadrżała gałąz, na
moim ramieniu usiadł bladoróżowy woskowaty kwiat w kształcie dzwonka. Oprzytomniałam,
znów stałam się sobą, pokonałam schody trzema susami, otworzyłam drzwi, z trzaskiem je
zamknęłam i niewiele brakowało, żebym się przewróciła na torbie z ryżem. Wylądowała na środku
pokoju. Obok nie było żadnych innych pakunków.
NogNog znowu się odezwał. Niskim męskim głosem, który się po chwili załamał, przechodząc w
piskliwy krzyk:
-Drzewo urodziło owoc, Donaldzie! Twoje drzewo urodziło owoc! Coś stuknęło na schodach.
Czyżby chciał wejść? Nie, odgłos się nie powtórzył. Może to kamień? Może rzucił w dom
kamieniem.
Butterfield usiadł pod stołem tak gwałtownie, że uderzył głową o spód blatu.
-Au, cholera - powiedział, zaspany. - Co jest grane? Pokazałam na drzwi, skąd dobiegały wrzaski
NogNoga. Znów coś stuknęło, tym razem w futrynę. NogNog był coraz bliżej.
-Listen to me, pig-face! - krzyczał piskliwie. - Zabiję cię! Zabiję cię na sto lat i całą wieczność
będziesz się smażył w piekle razem z innymi kanos. Smaż się, Donald, smaż! Burn!Burnl Tak jak
my się smażyliśmy, tak wy się będziecie smażyć...Butterfield wyczołgał się spod stołu, wstał i
zdezorientowany, przesunął dłonią po twarzy.
-Co jest grane? - powtórzył. Milczałam, wyciekły ze mnie wszystkie słowa.
-Gdzie jest Ricky? - spytał, rozglądając się po pokoju. - Gdzie jest Ricky? Jeszcze raz
odpowiedziałam gestem. Nie ma. Nie wiem. Niebezpiecznie. Spojrzał na mnie, zmienił się na
twarzy, objął mnie i delikatnie pogłaskał po włosach.
-No, nie bój się. Cokolwiek to jest, nie ma mowy o niebezpieczeństwie. Pomylił się. NogNog
wszedł na pierwszy stopień, niebezpieczeństwo było tuż-tuż.
Muszę jeszcze trochę odpocząć, Marito, muszę zaczerpnąć tchu. Chętnie bym się podniosła i
popatrzyła na spokojny niedzielny zmierzch za oknem. Ale nic z tego. Przecież nie widzę. Nie
widzę nawet róż na ścianie. Ale je pamiętam. Są na wpół rozchylone jak dłonie śpiącego dziecka.
Dolores leżała na plecach, z rękami nad głową, spała bardzo głęboko, ledwie można było usłyszeć
jej oddech. Na odwróconej na bok głowie widniała chropowata blizna. Uwolniłam się z objęć
Butterfielda i weszłam pod stół. NogNog pokonał cztery stopnie. Kiedy potrząsnęłam małą, był na
szóstym, a kiedy zamrugała powiekami, na ósmym.
- Wskakuj mi na plecy, Dolly - szepnęłam. - Szybko. Tak jak to robiłyśmy wczoraj...Choć nie
wiedziała, co się wydarzyło tej nocy ani co się miało wydarzyć, od razu zrozumiała powagę
sytuacji. Po niedawno odzyskanym dzieciństwie nie było śladu, na jej twarzy przez sekundę
pojawiła się panika, po czym zmrużyła oczy, skoncentrowała się i bez najcichszego nawet jęku,
który zawsze z siebie wydawała, ilekroć poruszyła okaleczoną stopą, zarzuciła mi ramiona na
szyję. Chwyciłam ją pod nogi, wypełzłam na podłogę i wstałam. W tym momencie NogNog
otworzył drzwi. Był czarną sylwetką w świetle brzasku, czarną sylwetką dzierżącą karabin w
dłoniach.
- Wychodz, Donald! - wrzasnął. - Wychodz! Butterfield odwrócił się do mnie. Nagle zauważyłam,
że
jego chusta temblakowa jest bardzo brudna. Prawie czarna. Czyste było jedynie osłupienie
malujące się na jego twarzy.
-Donald? Kim, do cholery, jest Donald? - spytał po szwedzku. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • oralb.xlx.pl