[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wydawał mi się wyjątkowo uczuciowy.
Uzgodniłem z Claudiem, że w domu namyśli się co do sprzedaży i za dwa dni przypłynie do
mnie, by powiedzieć, co postanowił. Niestety, słowa nie dotrzymał; ani za dwa dni, ani w
następnych dniach nie zjawił się, wobec czego postanowiłem odwiedzić go w jego siedzibie.
Pewnego dnia wczesnym rankiem wsiadłem na łódkę z Va~ lentinem, małym Czikinio i młodym
Indianinem Julio z hacjendy, wypożyczonym mi przez Dolciego. Rzeka uspokoiła się od kilku
dni, opadła i równocześnie zniknęły z jej powierzchni płynące pnie drzew. Za to na brzegach
wyłaniały się z wody zamulone gałęzie i pnie.
Płynęliśmy w dół Ukajali, z prądem kanoe mknęło szybko. Gdy wschodzące słońce padło na
wierzchołki drzew, mieliśmy już połowę drogi poza sobą. Nagle Julio przerwał milczenie i
naradzał się z Valentinem w języku Kampów, po czym skierował łódkę na środek rzeki.
Dlaczego? zapytałem.
Na środku rzeki łatwo było wpaść w wiry. W pobliżu brzegu człowiek czuł się pewniej.
¦- Barranco odpowiedziaÅ‚ Indianin wskazujÄ…c przed siebie.
Brzeg, wznoszący się około trzech do czterech metrów ponad wodą, w tym miejscu był srodze
podmyty. Pod drzewami utworzyły się głębokie pieczary, a obnażone korzenie wyzierały z nich
jak kłębowiska wężów. Kilka drzew, stojących na samej krawędzi, przechylało się mocno ku
rzece. Lada chwila mogły się zwalić, ale trzymały je grube liany, które, wyprężone jak struny i
połączone z innymi drzewami, chroniły je na razie od upadku.
205
Rzucała się w oczy rozpaczliwa solidarność roślinna wobee wspólnego wroga. To jak gdyby
żarłoczna rzeka upatrzyła sobie leśne ofiary, ale jeszcze nie mogła ich pochłonąć: szczęśliwsze
towarzyszki broniły je od upadku za pomocą lian niby dziesiątkami pomocnych rąk. Zawzięta
walka kto mocniejszy? trwała jak pełen napięcia dramat.
Podmulone drzewa, nienaturalnie przechylone, miały grozny wygląd, można było powiedzieć,
że wzniesione do boju pięści. Ale nie, to był tylko pozór. Skazane na zagładę, wkrótce miały
runąć do wody. Nikomu już nie groziły; chyba przepływającym wioślarzom.
Okazało się, że rzeka zabierze nie tylko drzewa przybrzeżne; zabierze ich znacznie więcej,
zapewne porwie z brzegu cały szmat ziemi. Odnoga rzeki wdarła się daleko w ląd i podmywała
go w wielu miejscach tworząc wyspę. Widziałem nieraz takie oderwane połacie brzegu, płynące
z prądem rzeki. Słyszałem o jednym z miasteczek nad Ukajali, zdaje się Contamanie, które
zagrożone nurtami ze wszystkich stron, zapadnie się któregoś dnia w głębi rzeki.
Przepłynęliśmy obok barranco w przyzwoitej odległości. Podobno gdy zwalał się brzeg,
powstawały tak wielkie fale, że zatapiały nawet odległe łodzie.
Wtem w gałęziach drzew, skazanych na zagładę, spostrzegłem osobliwy ruch. Kazałem
chłopakom zaprzestać wiosłowania i przypatrzyć się brzegowi.
Małpy! oznajmił Valentin.
Było ich całe stado. Z odległości nie dało się dokładnie odróżnić, jaki to gatunek. Wydawało się,
że wyjce. Wędrowały powoli z drzewa na drzewo wzdłuż brzegu rzeki. Prowadził je brodaty
samiec, nie spuszczający z nas bacznego oka. Niektóre samice dzwigały na plecach swoje
dzieci, widocznie silnie uczepione matczynej sierści, skoro trzymały się pomimo karkołomnych
skoków z gałęzi na gałęzie.
Była w małpim pochodzie budząca podziw siła zbiorowego życia, przejawiająca się w czujności
samca i w macierzyństwie samic, ale równocześnie był i niezrozumiały zanik zdrowego
instynktu wobec grożącego niebezpieczeństwa: przecież małpy
206
znajdowały się na drzewach, które lada chwila mogły runąć do wody. Ale chłopacy inaczej
tłumaczyli sobie zjawisko.
Małpy! zawołali uradowani i szybkimi uderzeniami wioseł skierowali łódz wprost na
barranco.
Czy nie boicie się? spytałem zaniepokojony nagłością ich zwrotu.
Nie! odrzekł Valentin. Barranco nie grozi!
SkÄ…d to wiesz?
Małpy pokazują& Małpy wiedzą, kiedy barranco wpadnie do wody. Małpy nigdy się nie
mylÄ…&
Jak było do przewidzenia, stado, widząc zbliżającą się łódz, znikło nam z oczu. Więc zdaliśmy
się na zwierzęcy instynkt i płynęliśmy niedaleko podmytych drzew. Gdyby chłopacy mieli więcej
doświadczenia, wiedzieliby, jak zawodny może być czasem instynkt zwierzęcy. Ale milczałem,
bo stchórzyłem: nie chciałem uchodzić w ich oczach za strachajła. Przepłynęliśmy bez wypadku.
Podczas dalszej jazdy przyglądałem się bacznie Juliowi, wiosłującemu przede mną na czubie
łódki. Indianin miał nie więcej niż osiemnaście lat, ale skóra jego pokryta była tu i ówdzie
wrzodziskami, przykrymi dla oka. Na plecach widniały dwa jątrzące się wzniesienia. Zwróciłem
uwagę Valentina na jego chorobę skórną.
To nie choroba tłumaczył Metys. To gusanos. Gusanos oznaczało dosłownie: larwy,
gąsienice. A więc to
tutejsze pasożyty tak dopiekały młodemu Indianinowi. Jakieś diabelstwo z rodziny muszej
zniosło na jego plecach, jajka, z których pod skórą wylęgły się larwy. Dopóki larwy całkowicie
nie wyrosną, co potrwa jeszcze parę tygodni, nieborak musiał cierpliwie znosić dręczycielki i
ból. Podobno gusanos zbyt wcześnie usunięte powodowały niebezpieczne powikłania.
Moje zaciekawienie bolączką Julia rozwiązało towarzyszom języki. Pytlowali, ile wlazło;
prześcigając się wzajemnie wyliczali wszystkie rodzaje pasożytów, gnębiących tutejszych
mieszkańców. Julio po hiszpańsku nie umiał; Valentin musiał tłumaczyć. Chłopacy zachłystywali
się przechwałkami, a robaczy207
I
mi okropnościami zarzucali mnie, gringa, do tego stopnia, ażeby mi włosy dęba stanęły na
wieść, jaki to grozny kraj.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]