[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przebiję się z moją grupą wojowników i wyrwę się na północ, do Czerwonych Mundurów!...
- Niech cię Manitu prowadzi! - szepnął Wódz Józef.
Potem wysłał %7łółtego Byka do Amerykanów z wieścią, że podda się srogiemu losowi,
jeśli generał Howard i pułkownik Miles uczciwie zapewnią jemu i jego grupie rychły powrót
do ojczystego Idaho.
- Zapewniamy wam rychły powrót! - skwapliwie przyrzekł Howard.
- Ale nie wcześniej niż na wiosnę! - zastrzegł Miles. - Zimą nie sposób wędrować
przez góry z tylu chorymi i tylu kobietami i dziećmi...
- Dobrze! - zgodził się %7łółty Byk w imieniu Wodza Józefa.
Był to szósty dzień oblężenia. Niebo wciąż mroczyło się od złowieszczych obłoków,
zły wicher niemiłosiernie wył, mróz wciąż ścinał ludziom krew w żyłach, gdy Wódz Józef
wyjechał z okopu do Amerykanów na koniu w towarzystwie pięciu pieszych wojowników.
W połowie drogi do stanowisk Długich Noży wyszli mu naprzeciw generał Howard i
pułkownik Miles. Mieli twarze poważne, przejęte uroczystą chwilą. Byli najedzeni i byli w
mundurach paradnych, w okrutnym przeciwieństwie do półnagiego przeciwnika. Wódz Józef
przybywał jak nędzarz w obszarpanych łachach, ale z głową podniesioną.
Zeszedł z konia i dalej postępował pieszo, niosąc w obydwóch rękach przed sobą
swój karabin, jakby niósł nieszczęsny dar. Gdy zbliżył się do dwóch Amerykanów, chciał
karabin wręczyć Howardowi jako starszemu stopniem, lecz ten wskazał na Milesa: to
pułkownik miał przyjąć karabin i poddanie się Nezpersów.
W czasie tego aktu wojownicy Wodza Józefa zaczęli wychodzić z okopów. Była ich
garstka, niespełna stu walecznych, do tego większość z ranami, ostatni szczątek dumy
szczepu Nezpersów. Tak samo jak ich wódz szli półnago, wielu było boso; każdy niósł swój
karabin przed sobÄ…. Za wojownikami wytoczyli siÄ™ z obozu starcy, kobiety, dzieci, chromi;
wszyscy z wyjątkiem tych, którzy skonali w obozie tej nocy.
Wojownicy, zatrzymawszy się niedaleko za swym wodzem, zaczęli składać na ziemię
broń, którą przynieśli. Ziemia była od mrozu twarda jak kamień, więc uderzenia żelaza
brzmiały głucho i żałośnie jak jęczenie.
Ale tylko dla uszu Indian. Dla ich przeciwników składanie broni brzmiało radośnie. A
szczególnie radośnie dla pułkownika Milesa: wiedział, że pomimo młodego wieku nie minie
go rychły awans na generała. Czekała go chwalebna przyszłość, więc na twarzy nie mógł
powstrzymać triumfalnego uśmiechu. Więcej: Wodza Józefa i tych czterystu jego nędzarzy
Miles ogarniał teraz ciepłym wzrokiem, nawet przyjaznym wzrokiem. On ich pokonał!!
Wszystko to odbywało się dotychczas w zupełnym milczeniu, nikt słowa nie wyrzekł.
Dopiero Wódz Józef się odezwał. Ale nie do Amerykanów. Odwrócił się w stronę swoich i
do nich przemówił, jak gdyby tłumacząc to, co się działo:
- Jestem zmęczony wojowaniem tak samo jak wy. Większość naszych wodzów
zginęła. Zwierciadło nie żyje. Tuhulhulzot nie żyje. Prawie wszyscy starzy druhowie nie żyją.
Ten, który wiódł młodych wojowników, Olikut, nie żyje. Jest zimno, a nam brak koców.
Dzieci marzną nam na śmierć. Nikła część naszego szczepu zdołała się uratować, ale nie
wiadomo, czy żyje, może ginie z mrozu i głodu. Mam dzieci, ale nie wiem, gdzie są i czy
żyją. Słuchajcie mnie, moi wojownicy, moi ludzie! Jestem zmęczony. Moje serce jest chore i
smutne. Od chwili, kiedy to słońce się kryje za chmurami, już nigdy nie chcę wojować! Już
nigdy!...
W rozgardiaszu i zamęcie, jaki zapanował w następnych godzinach, Białemu Ptakowi
udało się wymknąć na wolność, a wraz z nim blisko trzydziestu wojownikom. Prawie
wszyscy byli pokryci ranami. Towarzyszyło im siedemdziesiąt kobiet i dzieci. Oni wszyscy
dotarli do Kanady.
Od wielu miesięcy nie było we wszystkich gazetach amerykańskich tyle sensacyjnych
wiadomości, jak następnego dnia po poddaniu się Wodza Józefa.
30. ZASAU%7Å‚ONY KONIEC ZBÓJECKIEGO MASONA
Nas, którzyśmy się poddali, liczono przeszło czterystu, w tym mniej niż stu
wojowników, przeważnie rannych; resztę zaś, kobiety, dzieci, nielicznych starców, trawiły
wszelkie choroby z głodu, mrozu, znużenia.
 Serca nasze były chore i smutne", jak mówił Wódz Józef, i chociaż Amerykanie nie
skąpili nam w pierwszych dniach jedzenia ani koców, przeżywaliśmy posępne dni. Byliśmy
ludzmi, którzy utracili swą wolność i świętą ziemię, i wszystko to, co nam dotychczas było
drogie.
Użyczono nam koni i przez wiele dni jechaliśmy na południowy wschód, otoczeni
dniem i nocą przez żołnierzy pułkownika Milesa. Długie Noże mieli palce na cynglach
karabinów i wrogie spojrzenia. Patrzeli na nas jak na zbrodniczych zabójców.
Ostatecznie dobrnęliśmy do Fortu Keogh nad Yellowstone, tam gdzie do tej rzeki
wpada Powder River, i umieszczono nas w ponurych barakach wojskowych. Mieliśmy tu
czekać na decyzję władz wojskowych w stolicy Waszyngton, a były to władze nam wrogie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • oralb.xlx.pl