[ Pobierz całość w formacie PDF ]
druga wymaga łóżka...
Dobrze zdawaliśmy sobie, Obst i ja, sprawę, że w tej zaszytej w broussie mieścinie błąkały się dziwne
nastroje, a ludzie byli z lekka postrzeleni. Dwóch, trzech Malgaszów ujrzawszy nas z daleka,
czmychało w boczną uliczkę jak przed diabłem, ale Obst zaraz mi wyłumaczył, że to wcale nie
narwani, lecz tylko nieuczciwi jego dłużnicy i dlatego tak zmykali.
A my sami, czy w lunatycznym Mitsinjo nie wyglądaliśmy w końcu na błędnych rycerzy? Dzień w dzień
mieszkańcy widzieli dwóch maniaków, dwóch don Kiszotów z rolleiflexami w ręku. Skradali się wśród
chat jak dwóch zwariowanych myśliwych i strzelali z aparatów do wszystkiego, co po drodze, do
spłoszonych ludzi, dzieci, wołów, do drzew nawet, a potem zaglądali uparcie do chaty Jeana, czy
odzyskał przytomność. Odzyskiwał, uśmiechał się dobrotliwie i przyrzekał wszystko, ale po naszym
odejściu pił na nowo.
Na trzeci czy czwarty dzień daremnych chodów zrozumiałem, że opaczny los nie pozwoli mi
przezwyciężyć dziwactw w Mitsinjo i że jezioro Kinkony zamieniało się w nieubłagany Styks. Jakże
przepłynąć przeklętą wodę, skoro gałgan Charon był stale pijany?
Jezioro Kinkony
Jezioro Kinkony zażywało do niedawna złej sławy: żyły nad jego brzegami demony w postaci karłów
Kalanoro, złośliwych wobec ludzi.
Do jeziora nie było daleko od Mitsinjo, kilkanaście kilometrów, i prowadziła tam niezła droga, a
dojechawszy stawało się nad brzegiem tak rozległej wody, że jej drugiej, południowej, strony w nie-
które dni trudno było się dopatrzyć. Gęste sitowie i wszelakie trzciny utrudniały dostęp do jeziora, w
samej wodzie zaś niesamowicie pieniły się wszędzie wodorosty, całymi milami utrudniając
wiosłowanie. Utrudniając do roku 1955.
Nad samym Kinkony leżało, oprócz Antsezy, jedenaście wsi zamieszkałych przez Sakalawów. Nikt z
mieszkańców nie wątpił, każdy na wszystkie demoniczne świętości przysięgał, że w nadbrzeżnych
sitowiach gniezdziły się karły Kalanoro. Wysokie na trzy stopy, miały długie włosy i po trzy palce u
każdej nogi; były pozornie łagodne, ale okrutnie podstępne, wyglądały jak ludzie. Wieczorem
wychodziły z oczeretów na przechadzkę. Gdy napotykały człowieka, omamiały go miłą rozmową
tudzież tak słodkim głosem niewieścim, że nieborak bezwiednie szedł za nimi w jezioro i zaplątany w
wodorostach tonął. Obfite wodorosty jeziora Kinkony służyły za mordercze narzędzie Kalanorom.
Takie to skrzaty grasowały tu od niepamiętnych pokoleń i zgubę gotowały ludziom. Ale w roku 1955
przyszła jak na wiele innych w tym kraju mankamentów kreska na Matyska. Przyszła w postaci
małej, niewinnej, roślinożernej rybki. Mianowicie Francuzi sprowadzili z Konga Belgijskiego ryby
kilapie, łatwo tam się rozmnażające, i spróbowali ich hodowli na Madagaskarze.
I oto małe karpiki kilapie, podobne z postaci i manier do naszych karasi, na nowej ziemi obiecanej
poczuły się jak u Pana Boga za piecem, zażywały rozkoszy i bajecznie się zadomowiły.
Szczególnie upodobały sobie jezioro Kinkony i jego wodorosty. A tak gorliwie ucztowały na smacznym
zielsku, że rozmnożyły się jak opętane, porosły w sadło i apetyt miały coraz potężniejszy. Pod koniec
drugiego roku było ich w Kinkony tyle, że całe jezioro obskubały z roślin do czysta, nie pozostawiły
łodyżki ni zdzbła i jednocześnie wyżarły także jego zły urok. Karłom Kalanorom zabrakło
zabójczych wodorostów, by omotywać ludzi i wciągać ich w otchłań; nie było już czym straszyć.
Potworki przepadły. Wyleciały ludziom z wyobrazni i z duszy.
Sakalawowie cieszyli się z urodzaju ryb, ale z sumieniem byli w rozterce. Trapili się, że kilapie
pokonały tak grozną dotychczas potęgę, że rybie żarłoczki zubożyły ich o wiarę w karły Ka-lanoro. Był
rok 1955 i następny, gdy najżywiej to odczuwali. Nawet prostym ludziom świtało wtedy w głowach, że
tracili coś na zawsze, coś, co było bliskie ich życiu i życiu ich przodków.
Trędowaci, żyjący na różach
Jezioro Kinkony miało jeszcze inną osobliwość, wieś trędowatych, Budimango. Takie wsie nie były
rzadkością na Madagaskarze. Budimango, stworzone jeszcze za czasów kolonialnej administracji
Francuzów, liczyło obecnie około dwustu mieszkańców i niczym nie różniło się od innych wsi nad
jeziorem: chorzy mieli tu zupełną swobodę, mogli robić, co im się podobało, przychodzić i odchodzić
według zachcianki i żadnym nie podlegali rygorom lekarskim. Nie dowiedziałem się, jak często
zaglądał do nich lekarz, i wielkie pytanie, czy w ogóle zaglądał: Budimango leżało, jak Antseza, na
południowym brzegu jeziora i trudny miało do siebie dostęp.
Co mnie niezmiernie dziwiło, to fakt, że ludność okoliczna nie żywiła uprzedzeń do chorych i niezbyt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]