[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przezroczyste segmenty, w których leżały setki ludzkich serc, nerek, mózgów...
Ruszył przed siebie szybszym krokiem, starając się nie patrzeć na boki, i wreszcie do-
tarł do końca wystawy  dalej były jedynie puste, oczekujące na kolejne eksponaty po-
jemniki.
Westchnął z ulgą i spojrzał na ostatnią gablotę.
Napotkał wzrok Jeana %7łirblisa  szczupłego, wysokiego, nagiego i głupio ostrzyżo-
nego w poprzeczny grzebień. Oczy miał otwarte i patrzył na Andrewa, gdyż nigdzie nie
patrzył...
Właściciele muzeum nie porzucili planety. Nadal uzupełniali zbiory, kryjąc się głę-
boko pod ziemią lub też przybierając kształt wiedzm. Oto czemu wiedzmy żądają ofiar
z ludzi. Potrzebują eksponatów...
Dalsza wędrówka straciła sens.
Kilka godzin temu Andrew miał na tej planecie dwoje przyjaciół  Białkę i Jeana.
Teraz nie miał nikogo.
* * *
Nie wiedzieć czemu Andrew próbował rozbić gablotę i wyzwolić Jeana. Nie miało to
najmniejszego sensu, bo przecież Jean był martwy.
Zmierć Jeana była nieszczęściem, a dalszy los  zalanego spirytusem eksponatu
umieszczonego w słoju  poniżeniem tym większym, że nagość człowieka cywilizo-
wanego, prowadzącego niezbyt zdrowy tryb życia, nie uprawiającego sportów, wywoły-
wała odruch niechęci.
Potem Andrew otrząsnął się. Nie ma nic głupszego nad daremne tracenie czasu w ta-
kiej sytuacji. Można co najwyżej samemu trafić do słoika. Odwrócił się i ruszył przed
siebie, plaskając głośno o posadzkę spuchniętymi stopami.
Musi się stąd wyrwać, wydostać z tej przeklętej kotliny i wrócić do ludzi. Oktin Hasz
jest zaledwie żałosną marionetką w rękach wiedzm. Wiedzmy! Jakie tam z nich u dia-
bła wiedzmy!... To zamaskowani, ukryci pod ciemnymi pelerynami zimni i wyrachowa-
li oprawcy, obce umysły, które najechały tę planetę... Gdyby udało się znalezć odpowie-
dzi na wszystkie pytania Galaktyka stałaby się prosta i dla wszystkich przyjazna. Osiąga
się porozumienie na jednym poziomie, walczy o jego zachowanie po to tylko, żeby za
następnym zakrętem zobaczyć człowieka stojącego na głowie. Dlaczego pan stoi na gło-
wie?  pytacie go niewinnie, bo przecież u was w domu ludzie nie stoją na głowie,
a tymczasem ów człowiek, nie zmieniając pozy, wypuszcza do was serię z broni maszy-
nowej, gdyż obraziliście go śmiertelnie swoim pytaniem...
Za salą, w której stała gablota z Jeanem, zaczynał się długi, szeroki korytarz, które-
80
go ściany tworzyły rzędy pięciometrowych, metalowych szaf. Korytarz był bardzo zle
oświetlony rzadko rozmieszczonymi w suficie słabymi lampami. Andrew schwytał się
na tym, że biegnie powolnym, utykającym truchcikiem, oddychając zbyt głośno, jak na
ciszę panującą w podziemiu. Zmusił się do zwolnienia kroku, a potem zatrzymał i za-
czął nasłuchiwać.
Po chwili usłyszał kroki  niepewne i ostrożne. Wcisnął się plecami w metalową
szafę, gotów do natychmiastowej ucieczki.
W półmroku ukazała się ludzka postać. Człowiek był nagi i sądząc z fryzury należał
do hordy Oktina Hasza.
Zaatakować?
Człowiek zobaczył Andrewa i przyspieszył kroku.
Wówczas Andrew zawrócił i zaczął uciekać. Biec było trudno, bo spuchnięte stopy
ślizgały się na kamiennej posadzce. W dodatku nie potrafił się już naprawdę bać, opa-
nowany apatią, która zwaliła się na niego, gdy zobaczył to, co zostało z Jeana.
Odwrócił się i zobaczył, że nagi dzikus biegnie za nim. Skręcił z powrotem do sali
muzeum w nadziei, że zdoła się ukryć między gablotami.
Zobaczył przed sobą ciało Jeana...
 Andrew!  usłyszał.  Andrew, co pan robi, przecież pana poznałem!
Słowa były skierowane do niego, a wypowiedzieć je mógł jedynie ścigający go czło-
wiek.
Andrew zatrzymał się.
 Andrew, pan mnie nie poznał? To przecież ja, Jean %7łirblis!
* * *
Andrew przeraził się.
Jeden Jean, martwy, stał tuż obok niego. Drugi, żywy i zadyszany, podbiegał z tyłu.
 Co pan sobie myśli!  krzyknął idiotycznie.
Zdumiony Jean stanÄ…Å‚.
 Nie rozumiem  powiedział.  Coś się stało? Czym pana tak rozgniewałem?
 O, tym!  Andrew był nadal w szoku.  Co pan ze sobą zrobił?
 Na razie nic  odpowiedział uspokajająco Jean.
 A to?  Andrew pokazał ciało Jeana stojące w gablocie.
Jean podszedł bliżej, Andrew cofnął się o krok.
 Ale głupio wyglądam  powiedział Jean.  Nie ma pan przypadkiem jakiejś
szmaty, żebym mógł zakryć lędzwie? Bardzo nieprzyzwoity widok, ale tylko dla obser-
watora z boku...  Własne rozdwojenie zupełnie Jeana nie dziwiło.
 Nie to miałem na myśli! To pańskie ciało? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • oralb.xlx.pl