[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Ojcze mój! Niewymowną miłością kocham tych moich braci, będących w
ciemnościach, ten kraj mój odcięty od świata, który wy dzikim zowiecie i pogańskim. Tak, czci on
bałwany i światła nie zna, bo mu go nie ukazano, ale, wierzcie mi, żadne plemię może tak
usposobionym nie było do poznania i umiłowania prawdziwego Boga. Pradziadowie nasi nie znali
też, tylko jedno bóstwo najwyższe, wszechmogące, zabobon stworzył duchy pomniejsze, ojcowie nie
znali wielożeństwa, niewiasty nasze niepokalaną czystością sławiły się, mężowie gościnnością dla
swoich zarówno i obcych. Gdy słowo boże padnie na tę rolę żyzną, wierzajcie mi, zrodzi ono owoce
złote.
- Tak, mój synu - odparł starszy duchowny chcę wierzyć, że cię nie zaślepia miłość do swoich, lecz
rola ta żyzna chwastem od wieków zarosła i krwią ją polewać trzeba.
- A cóż czynili apostołowie po odejściu Chrystusa Pana? Azali im nie
polecono nawracać narody i nieść światło w najodleglejsze świata końce? - rzekł
WÅ‚ast.
Tak rozmawiając a ożywiając się, nieznacznie wyszli z podwórca i
przeszedłszy bramę, w której straż stała, znalezli się prawie sami, nie wiedząc jak, w pierwszym
podwórcu zewnętrznym, w którym większy jeszcze ruch i wrzawa panowała niż z rana. Tłum
zamkowy do bramy pierwszej się cisnął, w którą właśnie grupa ludzi zbrojnych, wracając znać z
jakiejś wyprawy, wjeżdżała. Okrzykami witano tych bohaterów, licho zbrojnych w lada jakie blachy
kawałki, oszarpanych, obłoconych, pokrwawionych i pijanych.
Konie, na których jechali ludzie grafa Gozberta, ledwie się na nogach trzymały i robiły bokami,
obciążone przez jezdzców i sakwy łupami wyładowane. Na czele gromadki jechał, wielce do pana
swego podobny, otyły brzuchacz, osiwiały w tych wyprawach i rozbestwiony nimi, z brodą szarą,
umazany na rękach krwią, z wargami sinymi i oczyma czerwonymi. Ująwszy się w bok, spoglądał
dumnie poza siebie na jadących pachołków. Ci dokoła opasywali razem z trzodą pomieszanych ludzi,
po większej części rannych, sińcami okrytych, z głowy okrytymi, z rękami w tył
powiązanymi. Pomiędzy nimi szły i kobiety młode, prawie nagie, z włosami rozpuszczonymi,
zapłakane, niosące dzieci na rękach lub tulące twarz i piersi ze wstydu. Mało było starców, niewiele
dzieci. Te, których płacz im dokuczał, Niemcy po drodze, o drzewa głowy im roztrzaskując,
porzucali. Okropny widok wystawiała ta gromada jeńców, a jednak serca chrześcijan tych nie
poruszały się litością, śmiano się i radowano dziko z tej niewoli pogan, których nie wyżej od bydła
ceniono.
Rycerze grafa Gozberta, stojący na zamku, zbiegli się wszyscy przypatrzeć niewolnikom, szukając
między nimi, nad kim by się zwierzęco znęcać mogli. Oprócz ludzi prowadził ów Moryc, dowódca
oddziału, stado owiec tłustych i kilkadziesiąt sztuk bydła, witanych okrzykami przez załogę.
Hałas i wrzawa na dziedzińcu i wesele było tak wielkie, że siedzący dotąd z Wigmanem przy stole
Gozbert, któremu syn doniósł o powrocie Moryca, wyszedł też się pocieszyć widokiem łowów
szczęśliwych.
Były one w istocie pomyślniejsze jeszcze, niż się na oko zdawało. W liczbie jeńców, których Moryc
wiódł za sobą, był skrępowany dwukrotnie powrozami sławny wódz Słowian, Samo, który napadał
od dawna niemieckie osady i
nielitościwie je plądrował. Nie miał on litości nad Niemcami i od nich się też jej nie spodziewał.
Nie ujęliby oni Samona, gdyby nie zdrada. Inny Wend, imieniem Zmiej, który się z nim zadarł,
naprowadził nań Niemców i śpiącego dał im w ręce. Samo się bronił wściekle, ale cóż mógł jeden
przeciw dwudziestu? Przeszyty kilką strzałami, z głową roztrzaskaną, pokaleczony, związany
nareście, wlókł się milczący, wiedząc, iż na śmierć idzie. W sercach innych ludzi byłby wzbudził
politowanie, tak mężnie i dumnie znosił swoją niedolę. Człowiek ten był żubrzej siły i rozrostu,
ogromny, ponurego wejrzenia i twarzy spalonej. W tej chwili spływająca po niej krew nie pozwalała
rysów dopatrzeć, białka oczów tylko świeciły na twarzy oblanej sczerniałą posoką. Ani jęk, ani
słowo nie wyrwało się z ust jego, oczów prawie nie raczył
zwrócić na katów. Patrzał tylko w ziemię i na tych, co szli razem z nim w niewolę pędzeni. Smagano
go biczem, dzieci rzucały kamieniami, nie drgnął nawet; urągano mu się, nie słuchał.
Włast, któremu człowiek ten przypomniał tylu podobnych braci, spojrzał na niego z politowaniem.
Towarzysze jego duchowni patrzali ze zgrozą. W tłumie opowiadano o tym, co Samo wyrządzał
Niemcom.
W tej chwili wyszedł graf Gozbert, a Moryc, zsiadłszy z konia, do nóg mu się pokłonił, wskazując na
zdobycz, którą był dumny.
Graf poklepał go po ramieniu.
- Samona waszej miłości przywiodłem! - zawołał dowódca. - Mogę pochwalić się tą zdobyczą.
Dziewcząt młodych jest ze sześć, niewiast kilka niczego, ludzi do roboty zdatnych tylko braliśmy,
starców pozabijano. Dzieci kilkoro dla księdza przyprowadziłem, aby je pochrzcił. Małych nie
bardzo było czym żywić, bo kto by tam je chował, te gadziny!
Graf Gozbert opatrywał łupy, rad był widocznie.
- Cóż z Samonem wasza miłość uczynić każe? - zapytał Moryc.
- Powiesić, i to zaraz! - odparł graf krótko. - Jutro święto jest, nie warto go psuć taką robotą.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]