[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czerwone, białe oraz żółte róże rozsypały się obok pogiętych pojemników na
śmieci, gdzie w mroku koty uprawiały swą obcą miłość, wrzeszcząc w
miłosnym upojeniu, wrzeszcząc, wrzeszcząc.
Machnął młotkiem i już nie krzyczała, ale mogła krzyczeć, bo nie była
przecież Normą, żadna z nich nie była Normą. Więc machał młotkiem, machał
młotkiem, machał młotkiem. Nie była Normą, więc machał młotkiem tak, jak
już robił to pięć razy.
W jakiś bliżej nie określony czas pózniej wsunął go do wnętrza kieszeni i
odsunął się od rozciągniętego na bruku ciemnego cienia, odszedł od wonnych
róż rozsypanych obok pojemników ze śmieciami. Odwrócił się i opuścił zaułek.
Teraz było już zupełnie ciemno. Gracze w baseballa dawno rozeszli się do
domów. Jeśli nawet na jego garniturze widniały plamy krwi, nie było ich widać
w mroku póznowiosennego wieczoru. A ona wcale nie nazywała się Norma.
Ale on dobrze wiedział, jak on sam się nazywa. Nazywał się... nazywał...
Miłość.
Nazywał się miłość i spacerował ciemnymi ulicami, ponieważ Norma na
niego czekała. I znajdzie ją. Już niebawem.
Zaczął się uśmiechać. Znów wędrował lekkim, tanecznym krokiem po
Siedemdziesiątej Trzeciej Ulicy. Na schodkach przed domem siedziało
małżeństwo. Obserwowało go: zadarta głowa, oczy wpatrzone w dal, lekki
uśmiech na ustach. Kiedy ich minął, kobieta powiedziała:
- Jak to się dzieje, że ty już tak nie wyglądasz?
- Czego?
- Nic, nic odparła, nie spuszczając wzroku z młodego człowieka w szarym
garniturze, który znikał w ciemności nadchodzącej nocy, i myślała, że jeśli
istnieje coś piękniejszego niż wiosna, musi to być młodzieńcza miłość.
Przepisywał: Mando
[ Pobierz całość w formacie PDF ]