[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Waldemar zamknął drzwi salonowe i wszedł w boczną uliczkę, obsadzoną kameliami.
Szli w milczeniu, po czym on przemówił serdecznym, pieściwym tonem, pochylając do niej
głowę:
Czy pani istotnie chce wyjechać? Czy to zamiar prawdziwy, stanowczy?
41
Stefcia odzyskała mowę.
Najzupełniej stanowczy.
Kiedy powzięty?
Powróciłam już z tą myślą.
Więc w domu zamiar powstał, w Ruczajewie?
Silniej przycisnął jej rękę.
Domyślałem się, że wypadki ostatnie zle na panią wpłyną, ale... czy pani sądziła, że ja
pozwolÄ™ na jej wyjazd?... na taki wyjazd?...
Stefcia osłupiała. Odrzekła drżącym głosem:
Wzbronić mogłaby mi pani Elzonowska, pan... nie.
Waldemar zwolnił kroku.
Ciotka? Zapewne z innych względów. Aleja panią kocham... i wyjechać stąd może pani
tylko... mojÄ… narzeczonÄ….
Powiedział to z energią, w sposób trochę nerwowy. Stefcia zmartwiała. Płomień gorący
ogarnął jej mózg. Ukwiecone kamelie zaczęły jej wirować w oczach. Rękę przesunęła po
skroni.
Jak to... pan... mnie?
On pochylił się nad nią. Jego niski głos brzmiał teraz miękko, tkliwie.
Kocham cię, jedyna. Czyś ty tego nie wiedziała? Chcę ciebie mieć, zostaniesz moją żo-
nÄ…... I ty mnie kochasz, dlatego uciekasz... ale tyÅ› moja, moja!...
Wielkie szczęście bywa czasem tak potężne, że staje się cierpieniem. Uczucie Stefci w tej
chwili było niemal bólem. Odurzenie trwało. Niespodziewane słowa Waldemara wlały do jej
duszy tyle bezmiernej szczęśliwości, tyle światła, że dziewczyna straciła władzę nad sobą.
Stała ogłuszona, jak wykuta z alabastru, tak białą powłoką zastygła jej twarz. Tylko oczy
wielkie, pysznie ocienione, mieniące się ciemnym fioletem, patrzały w rozognione zrenice
Waldemara z niemą prośbą, z bolesnym błaganiem, jakby mówiła nimi:
Nie męcz mię! Nie wódz na pokuszenie!...
Pałający wzrok Waldemara pochłaniał ją, pieścił, całował. Ordynat mocno ściskał jej ręce
i nachylony szeptał rozpalonymi ustami:
Szaleję za tobą!... słyszysz? Musisz być moją i będziesz... Kochasz mię, ja wiem!...
Stefcia nagłym ruchem wyrwała ręce z jego dłoni. Olbrzymia fala szczęścia, szalony wir
radości porwał ją huraganem.
Ognisty rumieniec oblał policzki. Chwyciła się za skronie i łapiąc szybko powietrze w
rozchylone wargi, wyrzuciła z piersi wielki, potężny krzyk serca, niby hejnał dziękczynny:
Boże! Boże! Boże!...
Waldemar porwał ją w ramiona, z ogniem w oczach, oszalały, wściekły.
Lecz w tej samej chwili błyskawicą stanęła w oczach Stefci biała postać jej babki w obję-
ciach ułana, w ogrodzie śnieżewskim, przed laty. Rozpaczliwa siła oderwała ją od piersi Wal-
demara, zanim zdążyła złożyć na niej głowę zwichrzoną szczęściem, bezmiarem radości.
Wyrwała mu się, cofnęła gwałtownie, przerażona, oślepła z nagłej trwogi. Wysunęła na-
przód ramiona, jakby się broniąc przed nimi.
Waldemar, zdumiony, znowu chwycił jej ręce i ścisnął jak w kajdanach.
Co tobie?
Ja pana... nie kocham... nie kochałam nigdy... nie! nie! krzyknęła Stefcia głuchym,
zmienionym głosem.
Co tobie?... uspokój się!... co mówisz?...
Nie kocham pana!... nie chcÄ™!...
To kłamstwo! wybuchnął Waldemar. Kochasz mnie i będziesz moją!
Nigdy! nigdy!...
Drżała wzburzona bez granic, piersi jej gwałtownie falowały, oczy ciskały iskry.
42
Waldemar był straszny. Gniótł jej ręce powyżej dłoni, aż kurczyły się z bólu. yrenice
prawie czarne, pałające jak wulkan wpił w jej oczy i mówił chrapliwie:
Musisz! musisz... bo ja tak chcÄ™!
Nerwowy, podniecony śmiech wybiegł z ust Stefci niby jęk męczeński. Spojrzała mu w
oczy jak zraniona i zawołała:
Teraz... tak... a potem?
W pytaniu jej był cały dramat zmarłej babki.
Stefcia gwałtownym szarpnięciem wyrwała ręce z rąk ordynata i odskoczyła od niego.
Zatrzymała się dumna, pewna swego zwycięstwa, ale wstrząśnięta do głębi duszy. Szalonym
wysiłkiem woli uspokoiła głos i wyraz twarzy. Poważnie, wolno i dobitnie rzekła, nie patrząc
na Waldemara:
Nie kocham pana i... proszę zapomnieć o mnie.
Odwróciła się, podążając w stronę drzwi, zmieniona, ze zroszonym czołem od męki jaką
sobie zadała, ale z dumnie podniesioną głową. Dopiero w białym salonie załamała ręce
strasznym ruchem rozpaczy i pędem pobiegła do siebie. Przed łóżkiem runęła na kolana.
Przerazliwy płacz buchnął z jej piersi.
Skończone! skończone jęknęła wśród łkań.
Waldemar pozostał jak wbity w ziemię. Jej okrzyk wypowiedział mu wszystko. Miała na
myśli babkę i Macieja. Ostatnim słowom Stefci nie uwierzył. Przeciwnie sposób, w jaki
były wypowiedziane, utwierdził go w pewności, że ona go kocha. Ale patrzał na nią osłupiały
z podziwu, gdy odchodziła. W oczach błysnął mu tryumf.
Dzielna i dumna! szepnÄ…Å‚ z uznaniem.
Stał, patrząc na rozhuśtane gałęzie kamelii, poruszone przez Stefcię, i z wolna twarz jego
uspokoiła się, wzburzenie minęło.
Aagodny wyraz okolił jego wydatne usta, w oczach zadrgała tkliwość.
Kocham jÄ… nad wszystko... zostanie mojÄ…...
Przeszedł się parę razy po uliczce, mając pełne oczy, pełną duszę obrazu Stefci.
A gdyby?...
Przyszła mu na myśl rodzina. Odmówią mu stanowczo. Co wówczas?...
Dziki ogień błysnął mu w oczach. Brwi ściągnął groznie.
Zobaczymy! syknął z wściekłością.
43
IX
Po straszliwym wybuchu płaczu Stefcia z klęczek osunęła się na podłogę i skulona wle-
piła oczy w jasny, drgający promień, co jak rakieta wypadł z okna i szerokim pasem przerżnął
pokój, rozświetlając delikatne pyły. Oczy Stefci pomimo łzawej mętni gorzały. Buchała z
nich szalona miłością dusza, obudzony a palący żar młodej natury. Na ustach jej zakrzepły
ból zmalał; rozchylał je teraz dziki krzyk wewnętrznej nawałnicy. Wrzała w niej męka i krew
rozkipiała, bijąca ogniem na twarz. Dłonie łamały się w żywiołowej walce. Wszystkie siły
duchowe Stefcia wezwała na pomoc. Za słabe były, nie mogły zwyciężyć. Miłość jej tragicz-
na, głęboka a poważna przez swą ciszę, gwałtownie, jak pożar od iskry piorunu, targnęła jej
sercem, porywając w bezkresny wir zmysły i duszę. Pożoga olbrzymich uczuć zatrzęsła istotą
Stefci, waląc w mózg niezmierną potęgą, płomieniem, niosąc z rozpędem huraganu gorące
zarzewia do jej żył.
Krótka chwila uścisku Waldemara pozostała w nerwach. Stefcia czuła się opasaną żela-
znymi okowami jego namiętnych ramion, czuła rozpalony oddech jego ust obok swej skroni
przez jeden błysk oka.
Skąd przyszła ta siła, ta moc nieludzka, co ją wyrwała z tytanicznej władzy ukochanego?
To rozpacz, to wizja przeszłości.
Stefcia wyjęczała rozdzierającą serce skargę:
Kocham go do szaleństwa, bez pamięci! Jego być chcę, jego niewolnicą!
Wpychała chusteczkę w usta, aby nie skowyczeć z bólu, z pragnień słodkich, niosących
ją w zawrotną przepaść tęsknoty.
Kocham go! Waldy! Waldy! mój panie!
Dygotała leżąc na ziemi, ale obuch groznej prawdy uderzył w jej umysł brutalnie i
otrzezwił. Z rękoma przy skroniach dzwignęła się, uklękła. Oparta na krawędzi łóżka, odczu-
wała, jak wielka konieczność miażdży w niej wybuch szału, jak lodem ścina gotującą się
krew i wolno, boleśnie, niby gradem ostrych kamyków pada jej na mózg.
Nie mogę, nie wolno mi!... muszę stąd jechać!...
Muszę! krzyknęła, powstając. Ale zachwiała się i padła na łóżko, twarz zanurzyła w
poduszce.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]