[ Pobierz całość w formacie PDF ]

podoba się córce; odrzekła więc, że jeszcze zaczeka, a tymczasem odpisze pani de Farneille;
Eugenia może być pewna, że jeśli uchybi nakazom męża, to jedynie wtedy, gdy przekona się
ostatecznie, iż będzie mu bardziej pomocna w Paryżu niż w Valmorze.
Minął drugi miesiąc, Franval pisywał stale do żony i córki i otrzymywał od nich listy jak
najbardziej go zadowalające, gdyż w jednych dostrzegał zupełną uległość wobec swych ży-
czeń, w drugich zaś niewzruszoną stałość i gotowość popełnienia zamierzonej zbrodni, skoro
tylko wymagać będzie tego sytuacja albo gdy pani de Franval zacznie ulegać naciskowi swej
matki.  Jeśli zaś  pisała Eugenia w jednym z listów  twoja żona będzie nadal lojalna i
szczera, a przyjaciele w Paryżu doprowadzą twoje sprawy do szczęśliwego końca, przekażę w
twoje ręce zadanie, którym mnie obarczyłeś, i sam go dopełnisz, gdy będziemy razem, a
uznasz to za stosowne; chyba żebyś znowu kazał mi działać i uważał to za konieczne; wów-
czas wezmę wszystko na siebie, możesz być pewny.
W odpowiedzi Franval raz jeszcze potwierdził to wszystko, co uprzednio nakazał córce.
Były to ostatnie listy, które między sobą wymienili. Następna poczta nie przyniosła od Euge-
nii żadnych wiadomości. Franval zaczął się niepokoić; kolejny kurier również nie przywiózł
66
listu; Franval wpadł w desperację, jego żywe usposobienie nie pozwalało mu czekać. Zdecy-
dował się pojechać osobiście do Valmoru i przekonać się, jakie były powody tego milczenia,
które tak okrutnie go niepokoiło.
Wyruszył konno razem z wiernym służącym. Zamierzał przybyć do zamku następnego
dnia, jeszcze pod osłoną nocy, aby uniknąć rozpoznania. Jednakże na skraju boru, który ota-
cza Valmor i łączy się od wschodu z Czarnym Lasem, zatrzymało ich sześciu uzbrojonych
mężczyzn. Zażądali sakiewki... Złoczyńcy byli dobrze poinformowani, wiedzieli, z kim mają
do czynienia, wiedzieli również, że Franval, uwikłany w niebezpieczną aferę nie rusza się w
drogę bez dobrze wypchanego portfela i znacznej ilości złota. Służący stawił bandytom opór;
w chwilę potem runął bez życia pod kopyta swego konia. Franval zeskoczył z siodła ze szpa-
dą w dłoni, rzucił się na nędzników, zranił trzech, ale został obezwładniony przez pozosta-
łych. Zabrali mu wszystko, co miał przy sobie, choć nie zdołali wyrwać broni. Dokonawszy
rabunku złodzieje zniknęli w lesie. Franval próbował ich ścigać, ale bandyci pognali tak
szybko ze swym łupem i zrabowanymi końmi, że nie zdołał nawet zauważyć, w jakim kie-
runku siÄ™ udali.
Zapadła ponura noc. Dął mrozny wicher, padał grad, wszystkie siły Natury zdawały się
jednoczyć przeciwko temu nieszczęśnikowi. Można by sądzić, że w niektórych wypadkach
Natura wzburzona zbrodniami człowieka, którego ściga swym gniewem, chce przygnieść go
przed ostatecznym unicestwieniem wszystkimi ciosami, jakie ma w swej mocy. Franval, w
podartym ubraniu, ze szpadą w dłoni, oddalał się śpiesznie od miejsca tragicznego wydarze-
nia i przedzierał w stronę Valmoru. Znał jednak słabo te okolice, w których przebywał dotąd
tylko raz jeden, zbłądził między ciemnymi ścieżkami tego wielkiego i obcego lasu...
Wyczerpany zmęczeniem, przygnieciony bólem, rozdarty niepokojem, smagany burzą,
upadł wreszcie na ziemię. Po raz pierwszy w życiu oczy jego zwilżyły się szczerymi łzami.
 Wszystko sprzysięgło się, aby zdruzgotać mnie nieszczęsnego!  zawołał.  Ręka
Opatrzności przebiła cierpieniem moją duszę! Zwiedziony ułudą powodzenia nie znałem do-
tąd nieszczęścia... O ukochana, którą tak ciężko dotąd krzywdziłem, która w tej chwili jesteś
już może ofiarą mej zawziętości i okrucieństwa... żono uwielbiana! Czy świat cieszy się jesz-
cze twoim istnieniem? Czy ręka Opatrzności zdołała wstrzymać cios przeze mnie przygoto-
wany?... Eugenio, dziewczyno Å‚atwowierna, niegodnie zwiedziona moimi haniebnymi pod-
stępami... czy głos Natury skruszył twoje serce, czy zapobiegł skutkom mojej namowy, a twej
słabości? Czy jeszcze jest czas? Czy mam jeszcze czas, Boże sprawiedliwy?
Nagle dobiegł go z dala posępny i majestatyczny dzwięk licznych dzwonów... Odbijając
się od niskiego sklepienia chmur przejmował jego duszę zgrozą. Zamilkł przerażony.
 Co to?  zerwał się z ziemi.  Córko niegodziwa! Czy to już śmierć? Zemsta!? Czyżby
piekło dokończyło mego dzieła? Te dzwony... gdzie jestem? Skąd je słyszę? Dobij mnie. Bo-
że! Dobij występnego!  A padając na kolana zawołał:  Wielki Boże! dopuść, bym złączył
swój głos z błaganiem tych wszystkich, którzy w tej chwili wzywają twego zmiłowania! Wi-
dzisz me wyrzuty sumienia i moje cierpienie, przebacz, że cię dotąd nie znałem... Racz wy-
słuchać błagania... pierwszego błagania, które ośmielam się zwrócić ku tobie!
Istoto Najwyższa! Ocal cnotę, ratuj tę, która była twym najpiękniejszym obrazem na zie-
mi! Niechaj te dzwony... te straszne dzwony nie okażą się sygnałem zbrodni, która przejmuje
mnie przerażeniem!
Franval, niemal oszalały, nieświadomy, co czyni, powlókł się drogą, wyrzucając z siebie
bezładne słowa... Nagle usłyszał daleki tętent... ktoś zbliżał się ku niemu; wytężył słuch; dro-
gą pędził na koniu jakiś jezdziec.
 Kimkolwiek jesteś  zawołał Franval, rzucając się ku nadjeżdżającemu  kimkolwiek je-
steś, zlituj się nad nieszczęsnym, zdruzgotanym przez cierpienie! Gotów jestem targnąć się na
swe życie! Pomóż mi, ratuj mnie, jeśliś człowiekiem i masz Boga w sercu! Ocal mnie przed
własnym moim obłąkaniem!
67 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • oralb.xlx.pl