[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dopasowany, a nieregularny kształt sprawiał, że linia spękań na skale wyglądała bardzo naturalnie.
Przy wejściu do tunelu wisiała gruba, ciężka, sznurowa drabinka. Conan wrócił z nią na skalną półkę,
przymocował do brązowego pierścienia i spuścił na dół. Podczas gdy Tubal płonąc ze
zniecierpliwienia wspinał się na górę, Conan zwinął swoją własną linę i ponownie się nią opasał.
Kiedy Tubal poznał tajemnicę zaginionego śladu, zaklął serią wulgarnych, shemickich przekleństw, a
gdy się już nieco uspokoił, zapytał:  Ale dlaczego drzwi nie były zamknięte od wewnątrz?
 Prawdopodobnie ci ludzie bardzo wiele podróżują; dzięki takiemu rozwiązaniu nie muszą
korzystać z pomocy osób znajdujących się wewnątrz. Szansę na odnalezienie ich kryjówki są raczej
nikłe. Gdyby nie ślady krwi, nie udałoby mi się tego odkryć.
Tubal był zdania, że należy natychmiast zbadać kryjówkę sekty, ale Conan był nader czujny. Nie
dostrzegł wprawdzie żadnych śladów strażników, ale nie sądził, że ludzie, którzy tak genialnie
obmyślili sobie kryjówkę, mogliby ją pozostawić bez jakiejkolwiek ochrony.
Wciągnął na górę drabinkę, zwinął ją, położył na półce, a potem zamknął drzwi do tunelu.
Wąskie przejście pogrążyło się w ciemnościach. Rozkazawszy niezbyt chętnemu Tubalowi, aby na
niego czekał, wszedł do tunelu i skręcił w jego boczną odnogę.
W górze widać było rozgwieżdżone niebo. Blask księżyca wpływający do korytarza w pełni
wystarczył obdarzonemu kocim wzrokiem Cymeryjczykowi. Nie dotarł jeszcze do zakrętu, gdy
usłyszał za sobą szelest kroków. Ledwie ukrył się za rozłupanym głazem, który odpadł od ściany,
kiedy w korytarzu pojawił się strażnik. Szedł powoli jak człowiek wypełniający nudny obowiązek,
wyraznie przeświadczony o swoim własnym bezpieczeństwie. Był to niski, krępy Khitajczyk z twarzą
koloru miedzi. Szedł wolno, ociężałym krokiem człowieka przyzwyczajonego do jazdy konnej,
ciągnąc za sobą włócznię.
Minął kryjówkę Conana i nagle wiedziony jakimś instynktem, odwrócił się i obnażając zęby w
dzikim grymasie, uniósł do góry dłoń uzbrojoną we włócznię.
Odwracał się jeszcze, gdy Conan jednym susem zjawił się obok niego, gwałtownym zrywem swoich
gibkich, przypominających stalowe sprężyny, mięśni. Kiedy włócznia uniosła się do ciosu, potężny
sejmitar śmignął w dół. Khitajczyk upadł jak ścięte drzewo z czaszką rozpłataną niczym dojrzały
melon. Conan znieruchomiał, spoglądając w stronę przejścia.
Kiedy upewnił się, że w korytarzu nie ma więcej strażników, zagwizdał cicho i po chwili w
przejściu pojawił się Tubal. Chrząknął na widok leżącego na ziemi trupa.
Conan pochylił się i uniósł górną wargę Khitajczyka, odsłaniając rząd zaostrzonych ostrych zębów.
 Jeszcze jeden syn Erlika, %7łółtego Boga Zmierci. Nie sposób powiedzieć, ilu jeszcze z nich
zamieszkuje w tym wąwozie. Zaciągnijmy go za te skały.
Za zakrętem, długi, głęboki korytarz aż do następnego skrętu był pusty. Kiedy go pokonali, Conan
ostatecznie upewnił się, że Khitajczyk był jedynym strażnikiem w przesmyku.
Kiedy w końcu wyszli na otwartą przestrzeń, był już świt. Wąwóz zmienił się tu w chaotyczną
mozaikę potrzaskanych skał. Pojedynczy parów dzielił się na tuzin wąskich przesmyków wijących się
między głazami i odłamkami skalnymi jak rzeka, która w delcie rozdziela swe koryto na szereg
oddzielnych strumieni. Pokrzywione wieżyczki i blanki czarnych kamieni pięły się w górę niczym
posępne duchy w bladym świetle budzącego się dnia.
Krocząc pośród tych upiornych wartowników, dwaj awanturnicy wyszli wkrótce na odkrytą
przestrzeń, usianą odłamkami skał. Od podnóża skalnej ściany dzieliło ich trzysta kroków. Szlak,
którym podążali, wyżłobiony setkami stóp w zwietrzałym kamieniu, przecinał
równinę i przechodził w krętą ścieżkę prowadzącą w górę urwiska po wykutych w skale podestach.
Nie sposób było określić, co znajdowało się na szczycie urwiska. Po prawej i lewej stronie widać
było tylko masywny mur, flankowany zrujnowanymi wieżyczkami.
 Co teraz, Conanie?
W blasku wschodzącego słońca Shemita przypominał górskiego trolla, zaskoczonego przez świt poza
swoją jaskinią.
 Chyba jesteśmy już blisko& posłuchaj!
Ponad skałami przetoczyło się echo, które słyszeli poprzedniej nocy  przejmujący ryk wielkiej
trąby.
 Zobaczyli nas?  spytał Tubal, obracając w palcach nóż.
Conan wzruszył ramionami.
 Przekonamy się. I tak trzeba się rozejrzeć, nim spróbujemy się wspiąć na urwisko.
Tutaj!
Wskazał na zwietrzałą, stoma skałę, wznoszącą się niczym wieża pośród mniejszych od niej kamieni.
Dwaj towarzysze wspięli się zwinnie, trzymając się po niewidocznej z urwiska stronie. Szczyt
znajdował się wyżej niż krawędz przeciwległej skały. Potem ułożyli się za załomem skały i szeroko
otwartymi oczyma zaczęli chłonąć widok, który im się pojawił w różowej mgiełce wstającego świtu.
 Na Pteora!  zaklął Tubal.
Z ich korzystnej dla obserwacji pozycji przeciwległe urwisko ukazywało swą prawdziwą naturę: był
to jeden z boków gigantycznego, skalistego płaskowyżu, który wznosił się na wysokość stu
pięćdziesięciu czy dwustu metrów ponad powierzchnię gruntu. Jego pionowe ściany wydawały się
nietknięte i dziewicze, jakby nie wycięto w nich żadnego szlaku, ciągnącego się aż na szczyt. Od
wschodu, północy i zachodu otaczały go odłupane bryły głazów, oddzielone od płaskowyżu szczeliną
wąwozu, której szerokość wahała się od trzystu kroków aż do prawie pół mili. Od południa
płaskowyż graniczył z gigantyczną, nagą górą, której posępne turnie dominowały nad sąsiednimi
szczytami.
Jednak obserwatorzy zwracali minimalną uwagę na szczegóły topograficzne miejsca, w którym się
znajdowali. Conan spodziewał się, że u kresu swej wędrówki śladem krwi natrafią na jakieś ślady
ludzkiej obecności. Mogły to być namioty, pełniące rolę stajni dla koni, jaskinie albo może nawet
niewielka wioska z błota i kamienia, wzniesiona na stoku góry.
Tymczasem ich oczom ukazało się miasto, którego kopuły i wieże błyszczały w promieniach
wschodzącego słońca niczym bajeczne miasto czarnoksiężników, przeniesione za sprawą magii z
jakiejś baśniowej krainy i pozostawione tu, w samym sercu tego dzikiego pustkowia.
 Miasto demonów!  krzyknął Tubal.  Czary i magia! Pstryknął palcami z obawy przed
urokami. Płaskowyż był owalny, z północy na południe mierzył około dwóch kilometrów, a ze
wschodu na zachód nie więcej niż kilometr. Miasto wznosiło się na jego południowym krańcu, a z
tyłu, za nim piętrzyła się czarna góra. W blasku wschodzącego słońca błyszczała złota kopuła jakiejś
olbrzymiej budowli. Dominowała ona nad kamiennymi domami o płaskich dachach i niezbyt
wysokimi drzewami.
Cymeryjska krew, płynąca w żyłach Conana, zawrzała. Błękitne oczy lustrowały okolicę, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • oralb.xlx.pl