[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Co siÄ™ dzieje?
Fenn Shysa przycisnął plecy do grodzi i spojrzał z nadzieją na błyskający czerwono
wskaznik naładowania swojego karabinu blasterowego. Dziesięć strzałów. Jeden granat. Może
wystarczy, żeby przeżyć do chwili, kiedy kontratak Calrissiana rozpyli wroga na atomy.
Wymienił ponure spojrzenie z dowódcą komandosów, który stał w identycznej pozie po
drugiej stronie ziejącej między nimi dziury otwartego włazu. Dowódca komandosów trzymał się
blisko niego zgodnie z dumną mandaloriańską tradycją: zamierzał osłaniać odwrót swoich
podwładnych albo zginąć podczas tej próby. Fenn Shysa nie znalazł się jednak w tym miejscu
dlatego, że był dowódcą. I nie dlatego, że był przywódcą mandaloriańskich Protektorów ani nawet
dlatego, że był Lordem Mandalorem. Stał tu dlatego, że nazywał się Fenn Shysa.
W pewnym momencie walki ściągnął z głowy i odrzucił hełm, bo odbity od niego rykoszet
unieruchomił wyświetlacz w polu widzenia właściciela, a usterka zmusiła autopolaryzator do
przyciemnienia przesłony i Shysa przestał cokolwiek widzieć. Miał świeże oparzenie na skroni,
gdzie przypadkowy strzał zwęglił jego włosy. Mgłę w bunkrze rozjaśniały raz po raz rozbłyski
szkarłatnych błyskawic blasterowych strzałów, a w powietrzu unosiła się woń dymu, przypiekanego
mięsa i ozonu.
Fenn zauważył w pewnej chwili, że w otworze włazu nie widać błyskawic blasterowych
strzałów. W tym czasie do włazu wpadła para termicznych detonatorów, które potoczyły się po
posadzce i znieruchomiały. Fenn natychmiast przeskoczył na drugą stronę otworu i skręcił w
prawo, po czym, cały czas biegnąc, wystrzelił własny granat przeciwpancerny. Z kłębów dymu
poleciały ku niemu błyskawice blasterowych strzałów, a po chwili dowódca najemników przemknął
przez otwór włazu i od razu skoczył w lewo. Milisekundę pózniej snop ognia z eksplozji
termicznych detonatorów wystrzelił z rykiem przez otwór włazu za jego plecami.
Fenn w końcu zlokalizował zródło strzałów. Nie mierząc, przycisnął spust i wypuścił w
tamtą stronę strugę ognia ze swojego karabinu, żeby nieprzyjaciel nie mógł wychylić głowy.
Odrzucił na bok rozładowany blaster i skoczył ku punktowi oporu, starając się trzymać z daleka od
błyskawic lecących ku pozycji szturmowców z karabinu dowódcy najemników. Zaatakował punkt
oporu szturmowców, bo chciał zrobić użytek z ostrzy w rękawicach, a gdyby przyszło do walki
wręcz, mógł się posłużyć Masterami zabitych przeciwników... ale zrobił to głównie dlatego, że był
Fennem Shysą. Jeżeli tego dnia miał zginąć, postanowił umrzeć z zębami zatopionymi w gardle
napastnika.
Zanim zdążył dobiec do punktu oporu, przez dym przebiła się seria blasterowych błyskawic
posyłanych z innego miejsca bunkra. Fenn zacisnął zęby i nadal biegł. Wiedział, że nawet jeśli
zostanie trafiony, zdoła uśmiercić kilku przeciwników. Okazało się jednak, że te strzały chyba nie
były do niego kierowane. Ogniste smugi przelatywały wysoko nad jego głową i nad hełmami
szturmowców, których zamierzał zaatakować. Błyskawicom towarzyszyły żądania, żeby się
poddali, ale Fenn Shysa był gotów na śmierć, więc je zignorował. Pochylił głowę i nawet nie
zwolnił. Dopadł najbliższego szturmowca i sięgnął lewą dłonią pod górną płytę jego pancerza. Już
miał zagłębić w jego gardle ostrza z prawej z rękawicy...
Ale zrezygnował.
Szturmowiec wcale nie zamierzał stawiać oporu. Wyglądało na to, że w ogóle zrezygnował
z dalszej walki. Stał po prostu nieruchomo z uniesionymi rękami, jakby czekał, aż Fenn go zarżnie
jak wypasionego grundilla.
Fenn zamrugał, nie wierząc własnym oczom. Jeszcze mniej skłonny był uwierzyć w to, co
zobaczył po chwili. Zakuty w czarny pancerz szturmowiec przekroczył próg włazu, skąd sypały się
ostatnie strzały. Shysa napiął mięśnie i skoncentrował uwagę, ale szturmowiec uniósł opancerzoną
rękę i skierował ją w stronę Shysy.
- Ni dinu ner gaan naakyc, jorcu ni nu copaani kyr amur ner vod - odezwał się.
Fenn Shysa mógł tylko z niedowierzaniem patrzeć na to, co się dzieje.
Przeciwnik miał dziwny, zdecydowanie koreliański akcent, ale jego słowa były absolutnie
zrozumiałe. Nieprzyjaciel posługiwał się językiem Mando a niemal bezbłędnie. A oto, co
powiedział:
- Przyjmij, proszę moją propozycję rozejmu, bo świadomie nie przeleję krwi moich braci.
- Co takiego? - zapytał Shysa.
- Lordzie Mandalorze, Imperator Skywalker przesyła pozdrowienia - odezwał się
szturmowiec tym razem w basicu. Z oznak na pancerzu wynikało, że to podpułkownik lotnictwa. -
Sytuacja uległa radykalnej zmianie.
Osłupiały Fenn otworzył usta.
- Imperator... Skywalker? - wyjąkał, wciąż jeszcze nie wierząc własnym uszom.
Słowa sytuacja uległa radykalnej zmianie były chyba niedopowiedzeniem dekady.
- Zabezpieczyliśmy stanowiska dział naziemnych do ostrzału celów na orbicie - ciągnął
podpułkownik. - Generał Calrissian prosi, żeby pomógł pan nam ewakuować cywilów. Jest ich tu
kilka tysięcy, a Imperator Skywalker dał nam wyrazny rozkaz ich ochrony.
Shysa zastanowił się chwilę, czy przypadkiem nie oberwał w głowę zbyt wiele razy. Ale i
tak razem z dowódcą najemników podążyli za podpułkownikiem lotnictwa przez kolejne komory z
posadzkami zasypanymi szczątkami, gdzie powietrze cuchnęło ozonem i spalenizną. W końcu
dotarli na miejsce bitwy, gdzie dwie reduty chroniły odporne na blasterowe strzały, masywne wrota.
Podpułkownik lotnictwa wystukał na kontrolnym panelu obok wrót właściwy kod, po czym
ogromne durastalowe płyty zgrzytnęły i zaczęły się rozsuwać.
Za wrotami mieściła się sterownia grawitacyjnego działa. W pomieszczeniu stało na
baczność kilkudziesięciu szturmowców w zwartej grupie, jakby przygotowanych do inspekcji.
Wszyscy mieli dłonie splecione na karku, a swoje karabiny ustawili z niezwykłą precyzją na
posadzce, pośrodku pomieszczenia. Broń boczna leżała obok w idealnie równych odstępach. Za
karabinami stała piramida połyskujących czarnych hełmów szturmowców, która przypominała
Fennowi koszmarne stosy odciętych głów, ustawione przez członków plemienia Jaltiri z
Toskhowwla VI.
- Nie mogę w to uwierzyć, to niesamowite - powiedział Fenn. - Nie zdążyliśmy nawet dojść
blisko, próbowaliśmy wyciąć otwory w ścianach, ale to nam nic nie dawało.
- To dlatego, że nie miał pan odpowiednich kodów otwierających wrota - odparł całkiem
rozsądnie podpułkownik.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]