[ Pobierz całość w formacie PDF ]

i przez chwilę usiłowała zebrać rozbiegane myśli. -
Gdybym nie była tak zajęta tobą w ostatnich tygo
dniach, zwróciłabym większą uwagę na Sophię i jej
kłopoty. Najwyrazniej bardzo się starała ukryć przede
mną prawdę. Może, w głębi serca, przez cały czas
zdawała sobie sprawę, że poślubiając tego mężczy
znę, popełni mezalians.
Uniosła głowę i spojrzała przez pokój na męża,
który już nie był zagniewany, lecz zmartwiony.
- Nie wiem, co przez ostatnie parę tygodni działo
się tuż pod naszym bokiem. Jestem tylko pewna tego,
że nasza córka jest głęboko nieszczęśliwa i usiłuje
ukryć swe uczucia przed wszystkimi. Może istnieje
jakaś szansa, by poślubiła człowieka, który zdobył jej
serce. Czy mógłbyś spokojnie siedzieć i patrzeć, jak
wychodzi za kogoś, kogo nigdy nie pokocha, tylko
dlatego, żeby tobie sprawić przyjemność?
Nastąpiła długa cisza.
- Nie, Marisso, nie mógłbym - odpowiedział po
chwili hrabia. W jego głosie zabrzmiała dawna, nie
ubłagana stanowczość. - Chodz, znajdzmy naszą cór
kę i dowiedzmy się, co się dzieje.
Sophia, nie mając pojęcia, że rodzice zamierzają
zbadać stan jej uczuć, szła samotnie żwirowaną ścież
ką na tyłach rezydencji i nagle zdała sobie sprawę, że
napięcie ostatnich dni zaczyna się w końcu na niej
odbijać. Nie dość, że omal nie załamała się w obe
cności matki, to teraz była przekonana, że oczy pła
tają jej figla, gdyż nagle zobaczyła, wypisz wymaluj,
dawnego stajennego Clema Claypole'a, który siedząc
na wspaniałym karym koniu, mija ją w oddali. Pomy
ślała, że ze zmęczenia ma zwidy i że konna przejaż
dżka dobrze by jej zrobiła, pomogła ukoić skołatane
nerwy. Skierowała kroki w stronę stajni, gdzie nie
brak było wspaniałych rumaków. Poprosiła więc na
potkanego chłopca stajennego, by osiodłał dla niej
któregoś z nich, rozglądając się jednocześnie, czy nie
dojrzy gdzieś Clema.
- Tak jest, jaśnie panienko, za chwilę przyprowa
dzę konia, muszę tylko znalezć damskie siodło.
W oczekiwaniu na konia, postanowiła sprawdzić,
co kryje się w przepięknym pawilonie w ogrodzie,
który już wcześniej przyciągnął jej wzrok.
- Kompletne szaleństwo! - wyszeptała pod no
sem, wchodząc do oranżerii, gdzie znalazła się wśród
girland pachnących pąków, których nazw w większo
ści nawet nie znała.
Wilgotne powietrze zapierało dech, lecz aromat
był upajający, toteż stała przez chwilę z zadziwie
niem, patrząc na cudowny, egzotyczny zbiór roślin,
aż uwagę jej zwrócił wysoki okaz w potężnej cerami
cznej misie, stojący zaledwie parę jardów od niej.
- Delikatnie się z tym obchodz - ostrzegł ją
dzwięczny, zaskakująco znajomy głos, gdy Sophia,
podchodząc, nieśmiało wyciągnęła rękę, by dotknąć
grubego, owalnego liścia. - Przebył bardzo długą
drogę. Dokładnie rzecz biorąc, z Karoliny. To jedyny
egzemplarz w majątku i bardzo o niego dbamy.
- To zrozumiałe - odparła Sophia, szybko cofając
rękę jakby w obawie, że mogłaby się poparzyć, po czym,
gdy odwróciła się gwałtownie, ujrzała wysoką, niena
gannie odzianą postać, wyłaniającą się spomiędzy roślin.
To, że jakąś odległą cząstką mózgu natychmiast rozpo
znała coś boleśnie znajomego w głębokim głosie, po-
winno stanowić dla niej dostateczne ostrzeżenie. Jed
nak dalej stała z otwartymi ustami jak ogłupiała, gdy
ujrzała tę ukochaną twarz, teraz starannie ogoloną.
Wieńcząca czoło złota grzywa była równo przycięta.
Mężczyzna uśmiechał się do niej.
- Ben! - wyszeptała bez tchu, nadal nie mogąc
uwierzyć świadectwu własnych oczu, gdy przygląda
ła się każdemu szczegółowi nienagannego stroju: do
brze wykrochmalonemu fularowi, który zachował
sztywność mimo wilgoci, kosztownej lnianej koszuli,
wciśniętej w pas obcisłych spodni oraz wypastowa
nym do połysku wysokim butom z czarnej skóry. Co
on tu robi, ubrany jak dżentelmen? - to pierwsze
z wielu pytań, które przebiegły jej przez głowę.
Zanim zaczęła wypytywać o koleje losu Bena, znowu
stanęła z półotwartymi ustami, widząc kolejną, zna
jomą postać, która nagle pojawiła się w drzwiach.
- Clem - wyszeptała słabo, zastanawiając się, czy
rzeczywiście nie ogarnia jej szaleństwo.
- Dzień dobry, jaśnie panienko. Miło panienkę
znowu widzieć. - Krzywy uśmiech stajennego zgasł,
gdy zwrócił się do swego nowego pana.
- Przepraszam, że przeszkadzam, wasza miłość,
ale czy mam znowu osiodłać dzisiaj Sułtana?
- Nie, nie dzisiaj, Clem. Odnoszę wrażenie, że
dzisiaj będę zajęty innymi, daleko ważniejszymi spra
wami.
Choć Sophia czuła się tak straszliwie zagubiona,
że nie zdołała przyjąć do wiadomości oczywistego fa
ktu, w pamiętnym, ukochanym głosie wychwyciła
jednak nutkę rozbawienia.
- A tak nawiasem, czy Trapp doszedł już do siebie
po wstrząsie, jakim był dla niego mój widok? Mam
nadzieję, że dobrze o niego zadbałeś.
- Mieszka ze mną w pomieszczeniu nad stajnią,
wasza miłość. Może potem wychylimy kufelek albo
dwa i pogadamy o starych czasach. - Clem zachicho
tał. - Bez obaw, do rana całkiem dojdzie do siebie.
Sophia zdołała jakoś wybąkać parę słów na pożeg
nanie swego dawnego stajennego i stała zapatrzona
w miejsce, które przed chwilą opuścił.
- Wiem, że to zabrzmi niewiarygodnie głupio -
rzekła z niebezpieczną powściągliwością - ale dla
czego Clem nazywa ciebie  waszą miłością"?
- Wszyscy moi pracownicy tak się do mnie zwra
cają - odparł cicho Benedykt po krótkiej chwili. Wi
dział wzbierający w niej gniew i niczego tak nie pra
gnął, jak wziąć ją w ramiona, zanim nastąpi całkiem
zrozumiały wybuch wściekłości. Ale roztropnie trzy
mał się nieco z dala.
Sophia wstrzymała oddech. Nie mogła, nie chciała
uwierzyć, że ktoś, w kogo wrodzoną szlachetność nie
zwątpiła wcześniej ani przez chwilę, zakpił z niej
w tak obrzydliwy sposób. Człowiek, który był dla
niej wzorem, któremu tak ufała, któremu ofiarowała
serce, którego szczerze pokochała... A on, ten umi-
łowany, okazał się takim niegodziwcem. Poniżenie
i wzbierający gniew ustąpiły miejsca niewypowie
dzianej rozpaczy. Jak on mógł jej to zrobić?! Tak ją
zranić? Była dla niego tylko zabawką, głupią, naiwną
panienką, z której sobie zadrwił. Poczuła napływają
ce do oczu łzy. Jednak jakimś cudem zdołała zacho
wać owo godne podziwu panowanie nad sobą, z któ
rego jej matka tak słusznie była dumna.
- Wszystko rozumiem. Dziękuję za gościnę, ksią
żę - powiedziała cicho przez zaciśnięte gardło, sama
dziwiąc się, że słowa te brzmią tak spokojnie. Nadlu
dzkim wysiłkiem przywołała na twarz pogardliwy
uśmiech, dygnęła głęboko i nie oglądając się za sie
bie, wypadła z oranżerii. Chciała znalezć się jak naj
dalej od tego człowieka, jego pałacu, posiadłości, je
go zakłamania.
Bez słowa podbiegła do zdumionego stajennego,
który zdążył już przyprowadzić dla niej konia, wsko
czyła na siodło i pełnym galopem ruszyła przed sie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • oralb.xlx.pl