[ Pobierz całość w formacie PDF ]

emy si wymkn ć bocznym oknem i przej ć polami. Z go ci ca mamy ju tylko dwie mile
do Kanionu Orła, gdzie czekaj konie. O wicie powinni my ju być na pół drogi w górach.
 A je eli nas zatrzymaj ?  zapytał Ferrier.
Hope uderzył dłoni po rewolwerze wystaj cym spod kurtki.
 Je li b dzie ich za du o, jak na nasze siły, dwóch lub trzech pójdzie za nami  powie-
dział u miechaj c si złowrogo.
Zgasili, wiatło i Ferrier wyjrzał z okna na swoje pola, które miał teraz na zawsze opu cić.
Zdołał jednak ju si z yć z t bolesn my l , bo troska o honor i szcz cie córki przewa yły
nad alem za maj tno ci . Wszystko wkoło tchn ło takim błogim spokojem  drzewa szumi -
ce li ćmi i szerokie, ciche łany  e trudno było sobie wyobrazić, by gdzie w ród nich czy-
hali mordercy. Lecz blada twarz i stwardniałe rysy młodego my liwego wskazywały, e po
drodze widział wiele strasznych rzeczy.
Ferrier trzymał w r ku worek z pieni dzmi, Jefferson  sk py zapas ywno ci i wody, a
Lucy  w zełek z kilkoma najcenniejszymi drobiazgami. Wolno i ostro nie otworzyli okno,
zaczekali, a ciemna chmura przesłoniła niebo, i kolejno wysun li si do ogródka. Z zapartym
oddechem, skurczeni, prze lizn li si pod sam płot i szli wzdłu niego ku wyrwie wychodz -
cej na łany zbo a. Gdy ju byli przy niej, młody my liwy schwycił nagle swych towarzyszy
za r ce i poci gn Å‚ w cie . Tu cicho le eli dygocz c z niepokoju.
Na szcz cie dla nich Jefferson Hope, dzi ki długiemu do wiadczeniu nabytemu w prerii,
miał słuch rysia. Ledwie bowiem zd yli przykucn ć, doleciało ich ałosne pohukiwanie so-
wy o par jardów od nich. Natychmiast odpowiedziało mu podobne sk dsi z pobli a. W tej
samej chwili jaka niewyra na postać wychyn ła z wyrwy w płocie, do której zd ali zbie-
gowie, i raz jeszcze powtórzyła płaczliwe wołanie sowy. Na ten głos z ciemno ci wyłonił si
drugi człowiek.
 Jutro o północy  powiedział pierwszy z nich, najwidoczniej wódz.  Kiedy kozodój
odezwie si trzy razy.
 Dobrze  odparł drugi.  Czy mam zawiadomić brata Drebbera?
 Zawiadom go i powiedz, by powtórzył ten rozkaz dalej. Dziewi ć do siedmiu!
 Siedem do pi ciu!  rzekł tamten i obaj znikn li w przeciwnych kierunkach. Rozmow
sw zako czyli widocznie hasłem i odzewem. Ledwie ich kroki zamarły w oddali, Jefferson
Hope zerwał si z ziemi, dopomógł swym towarzyszom przej ć przez wyrw i co sił w no-
gach zacz li biec polami. Biegn c, młody my liwy podtrzymywał, a nawet niósł Lucy, gdy
zabrakło jej sił.
 Szybko! Szybko!  szeptał od czasu do czasu.  Ju przeszli my lini czat. Wszystko
zale y od po piechu. Szybko! Szybko!
Wydostawszy si na go ciniec ra no posuwali si naprzód. Raz tylko dostrzegli kogo , ale
nawet i wówczas udało im si skryć w polu i umkn ć niepostrze enie. Tu przed miastem
my liwy zboczył na kamienist , w sk cie k wiod c prosto w góry. Dwa czarne, skaliste
szczyty majaczyły w mroku nad nimi, a w wóz mi dzy tymi szczytami był wła nie Kanionem
26
C a r s o n C i t y  stolica Nevady.
56
Orła, gdzie czekały konie. Z nieomylnym instynktem Jefferson Hope odnajdywał kr t drog
mi dzy pot nymi głazami i wzdłu wyschni tych potoków. W ko cu dotarł do zacisznego
zak tka za złomami skał, gdzie stały przywi zane wierne zwierz ta. Lucy wsadzono na muła,
a stary Ferrier, nie wypuszczaj c worka z pieni dzmi, dosiadł jednego z koni. Jefferson Hope
uj ł drugiego za cugle i powiódł zbiegów urwist , niebezpieczn cie yn .
Była to prawdziwie karkołomna droga dla ludzi nie obytych z najdziksz przyrod . Z jed-
nej strony cie yny, co najmniej na tysi c stóp w gór , pi trzyła si pot na skalna ciana,
czarna, pos pna i gro na, pokarbowana długimi yłami bazaltu, podobnymi do eber skamie-
niałego potwora. Po drugiej stronie  kamienie i głazy, zwalone w dzikim chaosie, uniemo -
liwiały przej cie. Mi dzy tymi dwoma przeszkodami wiła si cie ynka miejscami tak w ska,
e mo na si było posuwać po niej tylko g siego, i tak nierówna, e dost pna jedynie dla wy-
trawnych je d ców. Lecz mimo tych trudno ci i niebezpiecze stw zbiegowie jechali z lekkim
sercem, bo ka dy krok oddalał ich od okrutnego despotyzmu, przed którym musieli uchodzić.
Niebawem jednak przekonali si , e wci jeszcze s w zasi gu prawa mormonów. Dotarli
wła nie do najdzikszego i najodludniejszego zak tka przeł czy, gdy Lucy krzykn ła z przera-
enia i wskazała r k w gór . Na skale, która panowała nad drog , kontrastowo wyst puj c na
tle nieba, stał samotny szyldwach. Dostrzegł ich w tej samej chwili, co oni jego. W cichym
w wozie dono nie rozbrzmiało wojskowe zawołanie:
 Kto idzie?
 Podró ni zd aj cy do Nevady  odparł Jefferson Hope kład c r k na strzelbie zawie-
szonej u siodła.
Widzieli, jak samotny szyldwach zni ył luf swojej strzelby i bacznie patrzał w dół, jakby
niezadowolony z odpowiedzi.
 Z czyjego zezwolenia?  zapytał.
 wi tej Czwórki  odparł Ferrier. Ze swego do wiadczenia wiedział, e jest to najwy -
szy autorytet mormonów, na który mo na si powołać.
 Dziewi ć do siedmiu  krzykn ł szyldwach.
 Siedem do pi ciu  szybko odpowiedział Jefferson Hope, przypomniawszy sobie odzew
słyszany w ogrodzie.
 Przejd cie i niech Bóg was prowadzi  odparł głos z góry.
Za tym posterunkiem cie ka si rozszerzała i konie mogły ju pój ć kłusa. Obejrzawszy
si za siebie zbiegowie dojrzeli jeszcze sylwetk samotnego szyldwacha wspartego na strzel-
bie i zrozumieli, e udało im si min ć najbardziej wysuni t czat wybranego ludu. Przed
sob mieli ju wolno ć.
57
XII. Aniołowie-M ciciele
Cał noc jechali labiryntem w wozów, kr tymi, kamienistymi cie kami. Kilkakrotnie
zbł dzili, ale za ka dym razem za yło ć Jeffersona Hope z górami pozwalała mu odnale ć
dobr drog . O wicie ujrzeli wspaniałe, choć dzikie pi kno krajobrazu. Ze wszystkich stron,
a po daleki horyzont, otaczały ich wysokie góry w nie nych czapach, spogl daj ce na siebie
przez rami . Skaliste ciany w wozu były tak urwiste, e zdawało si , i porastaj ce je mo-
drzewie i jodły wisz nad głowami zbiegów i za lada podmuchem wiatru run na nich. Nie
były to płonne obawy, gdy dno kamienistego w wozu g sto za ciełały drzewa i głazy str -
cone wiatrem. Raz nawet tu za zbiegami zleciał wielki głaz, głuchym łoskotem budz c
gromkie echo w skalnej gardzieli i przynaglaj c zm czone konie do rozpaczliwego galopu.
W miar wznoszenia si sło ca białe czapy na szczytach zapalały si kolejno jak lampiony
na festiwalu, a wreszcie zapłon ły purpur . Ten wspaniały widok podniósł na duchu trójk
zbiegów i dodał im nowych sił. Zatrzymali si przy dzikim potoczku górskim, wypływaj cym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • oralb.xlx.pl